CIA nie ufa resetowcom od Tuska » czytaj więcej w Gazecie Polskiej! Więcej »

„Jeśli będę krzyczeć lub płakać po drodze, nie przejmuj się mną”. TYLKO U NAS! Wstrząsająca relacja świadka z Irpienia

To denerwujące wiedzieć, że jesteś pod taką całkowitą kontrolą. Nie masz swobody ruchu. Nie wiesz, do czego zdolni są ci ludzie z bronią, co się dzieje w ich głowach. (…) Mimo że sami byliśmy na linii frontu, wciąż czytaliśmy wiadomości z całej Ukrainy. Martwienie się o innych, a nie o siebie, trochę odciągało naszą uwagę od własnych problemów – wspomina czas okupacji Irpienia przez Rosjan Ukrainka Halina. Kobieta spędziła ponad tydzień w mieście, które w ostatnich dniach znalazło się na pierwszych stronach gazet na całym świecie w wyniku bestialstwa dokonanego tam przez rosyjskich żołnierzy.

facebook.com/MinistryofDefence.UA

Jak Pani znalazła się w podkijowskiej miejscowości Irpień i ile czasu spędziła tam w warunkach rosyjskiej okupacji?

Opuściliśmy Kijów około 6 rano 24 lutego, ponieważ niedaleko naszego mieszkania wybuchła rosyjska rakieta i nie mogliśmy dłużej zostawać w domu. Opuszczając stolicę, utkwiliśmy na jej obrzeżach w ogromnym korku i zdaliśmy sobie sprawę, że daleko nie dojedziemy – po prostu kończyła nam się benzyna. Nasi przyjaciele z Irpienia, Kostja i Maryna, zgodzili się nas przyjąć. Ostatecznie zostaliśmy tam do 9 marca. W domu przyjaciół było nas pięcioro, a u sąsiadów zamieszkiwało jeszcze 11 osób.

Jak wyglądało wspólne życie w tych ciasnych warunkach? Co było najtrudniejsze?

Nasi przyjaciele bardzo panikowali. W końcu to był ich dom, marzenie, które wspólnie zbudowali. Tymczasem wojna sprawiła, że musieli patrzeć, jak legło w gruzach. Ich panika w końcu udzieliła się również nam. Próbowaliśmy ich wspierać, ale było to bardzo trudne.

Czasami, kiedy byliśmy zmęczeni i chcieliśmy iść spać, nad naszymi głowami zaczynały latać pociski. Nie można było zasnąć, słysząc ten gwizd. Zapadasz w sen, po jakimś czasie otwierasz oczy i uświadamiasz sobie, że spało się najwyżej godzinę i wciąż jest ciemna noc. O 7 lub 8 rano wszyscy już się budzili. Zbieraliśmy się razem i gdy udawało się złapać połączenie z internetem, czytaliśmy wiadomości. Mimo że sami byliśmy na linii frontu, wciąż czytaliśmy wiadomości z całej Ukrainy. Martwienie się o innych, a nie o siebie, trochę odciągało naszą uwagę od własnych problemów.

Nie mieliśmy ani prądu, ani ogrzewania, ani wody. Jednak największy dyskomfort powodował fakt, że nie mieliśmy połączenia komórkowego i nie mogliśmy poinformować bliskich, że z nami jest wszystko w porządku. Bardzo martwiłam się o moją mamę — jest w podeszłym wieku i mogłaby się rozchorować, gdyby przez dłuższy czas nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Dlatego uważam, że brak połączenia był w tym wszystkim najgorszy.

W tym czasie Irpień był już praktycznie otoczony przez rosyjskie wojsko…

Pierwszego dnia, kiedy zaczęło się bombardowanie, było tak głośno… Pociski przelatywały tuż obok, ściany domu się trzęsły. To było przerażające. Tego dnia pobliski dom został trafiony pociskiem i zapalił się. Mieszkaliśmy na skraju lasu, dookoła były drewniane płoty, więc myśleliśmy, że ogień rozprzestrzeni się na sąsiedni budynek, a potem na nas. Mieliśmy worki z piaskiem i byliśmy gotowi ugasić ogień tym piaskiem. Ale dzięki Bogu, wiatr wiał w przeciwnym kierunku, a ogień się nie rozprzestrzeniał.

Spłonął nie tylko trafiony budynek. Zniszczony został również dom po drugiej stronie ulicy. Poza tym widzieliśmy czołgi, które jechały naszą ulicą. Było ich dwa lub trzy, a żołnierze wysiedli z nich, by zajrzeć przez płoty, sprawdzić, czy w domach są ludzie. Gdyby znaleźli pusty dom, wyważyliby drzwi i skradliby rzeczy. Jeśli chodzi o nas, to raz zajrzeli do nas na podwórko, a następnym razem przyszli sprawdzić nasze dokumenty i zabrać nasze telefony.

To denerwujące wiedzieć, że jesteś pod taką całkowitą kontrolą. Nie masz swobody ruchu. Nie wiesz, do czego zdolni są ci ludzie z bronią, co się dzieje w ich głowach. Musieliśmy więc chodzić na palcach, siedzieć cicho jak myszy. Nie zapalaliśmy nawet świec, a w nocy dyżurowaliśmy. Żyliśmy w ciągłym napięciu.

Kim byli ci ludzie, którzy mieszkali w domu obok Was w Irpieniu?

Ci ludzie przenieśli się do Hostomla [również doszczętnie zniszczonej przez rosyjskie wojska podkijowskiej dzielnicy mieszkalnej – przyp.red.] z Doniecka w 2014 roku. Tu rozpoczęli nowe życie. A potem Hostomel stał się linią frontu. Ewakuowali się i udali do swojego przyjaciela w Irpieniu. Poznaliśmy się, jak tylko przybyli — to było przed rozpoczęciem walk w Irpieniu. Zaś w pierwszym dniu ostrzałów powiedzieli, że mają piwnicę, w której możemy się schronić. Poszliśmy tam, bo wybuchy były zbyt blisko. Później poznaliśmy się jeszcze bliżej.

Rozmawialiśmy i żartowaliśmy w przerwach między ostrzałami. Zaprosili nas na herbatę i kawę, a potem zaczęliśmy regularnie przychodzić do nich - gotować jedzenie, bo zostało im trochę gazu. Oprócz tego mieli basen pełen wody, który można było wykorzystać do celów technicznych. Generalnie, ponieważ ich dom stał dalej od drogi i nie widzieli czołgów, oni byli spokojniejsi niż my, więcej żartowali.

Spośród wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w Irpieniu w tym czasie, które z nich było najbardziej stresujące?

Pierwszym szokującym momentem było obserwowanie, jak pali się pierwszy dom tuż obok nas. Towarzyszył temu straszny hałas. Martwiliśmy się, że w środku mogą być ludzie. Na szczęście okazało się, że oni już dawno wyjechali.

Po raz drugi bardzo przeżywałam, kiedy pokazano mi fragment pocisku, który spadł na posesję naszych sąsiadów. Był o długości kciuka. Sąsiedzi powiedzieli wówczas: „Gdyby trafił kogoś, ta osoba albo zginęłaby, albo zostałaby kaleką”. To zapadło mi w pamięć.

Jaka była Pani pierwsza reakcja, gdy zobaczyła Pani rosyjskich żołnierzy?

Rosjanie najpierw przybyli do naszych sąsiadów. Kostja zobaczył, że ktoś chodzi z bronią i ostrzegł nas, żebyśmy się przygotowali. Oczywiście wszyscy byliśmy bardzo wystraszeni. Ubraliśmy się i włożyliśmy buty, bo nie wiedzieliśmy, czy gdzieś nas zabiorą, czy nawet wezmą do niewoli. Serce zaczęło mi bić bardzo szybko i próbowałam się uspokoić, bo szkodziło to mojemu zdrowiu, zwłaszcza po udarze. Ale nie można ukryć się przed strachem. Trwa wojna, a my mamy do czynienia z armią, która najechała nasz kraj. Nie wiedzieliśmy, jakie mają zamiary, więc naprawdę się przestraszyliśmy. Schowaliśmy telefony i przygotowaliśmy paszporty.

Rosjanie przeszli przez dziurę w ogrodzeniu, którą zrobił Kostja, żeby odwiedzać sąsiadów. Kostja wyszedł do żołnierzy. Trzymał swojego psa – owczarka niemieckiego – na smyczy, a gdy pies zaczął szczekać, krzyknął do Rosjan, prosząc, żeby nie strzelali. Dzięki Bogu nie otworzyli ognia.

Było 5 lub 6 młodych mężczyzn. Trudno było uwierzyć, że mogą nam coś złego zrobić. Kazali pokazać paszporty i oddać telefony, a także podać hasła do telefonów. Rozmawiali z nami jak normalni ludzie i myślę, że trochę się uspokoiliśmy po rozmowie z nimi. Oczywiście wszędzie są różni żołnierze, ale ci nie byli zbyt przerażający ani agresywni. Trzymali broń, ale jakoś wyczuliśmy, że nas nie skrzywdzą. Po sprawdzeniu oddali nam paszporty i wyszli.

W którym momencie podjęliście decyzję o ewakuacji?

Gdy tylko Kostja dostał SMS [w którym informowano o utworzeniu zielonego korytarza – przyp.red.], powiedzieliśmy, że będziemy się ewakuować. Początkowo Maryna chciała, żeby jej syn pojechał z nami, podczas gdy ona i Kostja zostaliby w Irpieniu, ale wyperswadowaliśmy jej to. Mężczyźni podeszli do Rosjan i zapytali, czy przepuszczą nas, jeśli będziemy ewakuować się samochodem, i powiedzieli, że tak. Więc zaczęliśmy się pakować.

Na spakowanie bagaży mieliśmy tylko 15 minut. Mój mąż i ja zrobiliśmy to szybko, bo nasze torby były gotowe jeszcze od momentu opuszczenia Kijowa, ale Maryna panikowała i nie wiedziała, co ze sobą zabrać.

Przygotowała walizkę i poszła szukać swoich kotów. Miała tylko 2 lub 3 torby reklamowe, więc ostatecznie zabrała ze sobą tylko 3 z 9 kotów. Później Maryna dużo płakała i nie spała przez kilka dni, tak bardzo się martwiła o zwierzaki.

fot.: arch.pryw. niezalezna.pl - jeden z 9 kotów właścicieli

Jak ostatecznie wydostaliście się z Irpienia?

Zanim wyruszyliśmy, podarliśmy białe prześcieradło i przywiązaliśmy te paski do bocznych lusterek samochodu, aby pokazać, że się ewakuujemy. Jechaliśmy w kolumnie z czterech samochodów, jeden za drugim. Gdy opuściliśmy naszą ulicę, znaleźliśmy w tej części miasta, w której w ostatnich dniach toczyły się walki. Budynki uległy zniszczeniu, samochody zostały spalone, na ziemi leżały kable i fragmenty pocisków. Jadąc dalej, zobaczyliśmy na drodze ciało starszej kobiety. Po prostu leżała tam, przykryta kocem. Te obrazy wojny i zniszczenia były przerażające.

W naszym samochodzie było pięć osób i nasz pies. Kobieta, która wcześniej przyjechała z Doniecka, siedziała tuż za mną, a gdy odjeżdżaliśmy, powiedziała: „Jeśli będę krzyczeć lub płakać po drodze, nie przejmuj się mną”. I faktycznie, po drodze krzyczała, płakała i modliła się. A potem złapała mnie za ramię i przytuliła się do mnie, a ja zaczęłam się trząść, jakby właśnie przekazała mi swoje zdenerwowanie.

Spóźniliśmy się do rosyjskiego punktu kontrolnego, więc pojechaliśmy do zniszczonego mostu w miejscowości Romanówka, aby ewakuować się pieszo. Musieliśmy zostawić samochód, zabrać wszystkie rzeczy i iść na piechotę. Niezwykle trudno było przeprawić się przez rzekę po drewnianych deskach, niosąc ze sobą ciężkie torby. A nasz pies był zdenerwowany, więc musieliśmy spuścić go ze smyczy, żeby nie zwalił nas z nóg. Kiedy w końcu dotarliśmy na drugą stronę, w karetkach czekali na nas wolontariusze. Wsiedliśmy i oni zawieźli nas do Kijowa.

Nigdy wcześniej nie widzieliśmy punktów kontrolnych, betonowych bloków, jeży kolczastych i prawie nie poznaliśmy naszego rodzinnego Kijowa. Ale w końcu mogliśmy swobodnie oddychać. Nasza ewakuacja poszła dobrze. Dużo bardziej martwię się o ludzi, którzy nie mogli się ewakuować, ludzi, którzy zostali ranni, o małych dzieciach. Myślę o nich codziennie. Chcę, żeby to wszystko się skończyło i żeby nadeszło zwycięstwo. Nie chcemy być niewolnikami, chcemy być wolni. Chcemy żyć na Ukrainie, w naszym niepodległym kraju. Bo, prawdę mówiąc, jest najlepszy na świecie.

Jakie przesłanie chciałaby Pani przekazać tym, którzy przeczytają Pani historię?

Obecnie wszyscy marzą o tym, by to się skończyło. Ludzie, którzy wyjechali, chcą wrócić do domu. Chcą mieszkać na Ukrainie. Wszyscy marzymy o naszej Ukrainie i chcemy, aby cały świat wiedział, że Ukraińcy są godni własnego kraju, Ukraińcy są godni życia. Ludzie muszą zrozumieć: kiedy dzieją się straszne rzeczy, musimy się jednoczyć. Ukraińcy są już zjednoczeni. A co z resztą świata?

Rozmowę przeprowadziła Anna Maslovych, ukraińska dziennikarka z Klubu Stosunków Międzynarodowych Narodowego Uniwersytetu „Akademii Kijowsko-Mohylańskiej”. Tłumaczenie na polski i redakcja – Olga Alehno.

Irpień – to ponad 60-tysięczne miasto na Ukrainie w obwodzie kijowskim, w rejonie buczańskim. Przez marzec br. miasto było okupowane przez wojska rosyjskie i odbite z ich rąk przez wojska ukraińskie pod koniec miesiąca.

 

 



Źródło: niezalezna.pl

 

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Anna Maslovych,Olga Alehno
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo