Jak komisje śledcze zdemaskowały głupotę polityków od ośmiu gwiazdek Czytaj więcej w GP!

A gdyby tak pozbyć się obcych? Między demagogią a kalkulacją, czyli za i przeciw imigrantom

Marks & Spencer – ponad 85 tys. pracowników, filie w 54 państwach świata. Tesco – gigant sprzedaży wielkopowierzchniowej, obecny w 12 krajach, zatrudniający ponad 530 tys. ludzi.

imagesofgb4u/flickr.com
imagesofgb4u/flickr.com
Marks & Spencer – ponad 85 tys. pracowników, filie w 54 państwach świata. Tesco – gigant sprzedaży wielkopowierzchniowej, obecny w 12 krajach, zatrudniający ponad 530 tys. ludzi. Easy Jet – linie lotnicze, drugi największy europejski przewoźnik w kategorii „tani”, daje pracę ok. 8,4 tys. osób. Co łączy te trzy firmy? Są chlubą Brytyjczyków. Ale jest jeszcze coś – każda z nich została założona przy udziale imigrantów.

Współzałożyciel M&S Michał Marks urodził się w 1859 r. w żydowskiej rodzinie w Słonimie na ziemiach Rzeczypospolitej pod zaborem rosyjskim. Twórca Tesco Jacek Cohen był synem żydowskiego emigranta z Łodzi. Właściciel Easy Jet to Stelios Haji-Ioannou, grecko-cypryjski biznesmen. Takich przykładów jest wiele. Imigranci (zwłaszcza ci z Europy) nie są na Wyspach ciałem obcym, lecz żywiołem przyczyniającym się do rozkwitu państwa. Tak było na przełomie XIX i XX w., tak jest i dziś. Antyimigrancka retoryka Davida Camerona Brytyjczykom się nie opłaci, eksperci już dziś alarmują: ograniczenie imigracji to strzał w kolano. Z kilku powodów.

Mity przedwyborcze

Listopadowe przemówienie Davida Camerona, w którym zapowiedział m.in. pozbawienie imigrantów z UE dostępu do większości świadczeń socjalnych przez pierwsze cztery lata po przyjeździe na Wyspy oraz ułatwienia deportacji bezrobotnych emigrantów, jest zagraniem czysto politycznym. Deklaracją obliczoną na wyostrzenie profilu Partii Konserwatywnej, której coraz mocniej depcze po piętach antyimigrancka i antyunijna Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Cameron najwidoczniej obawia się, że UKIP może odebrać konserwatystom głosy w przyszłorocznych, zaplanowanych na maj wyborach parlamentarnych. Ostrzeżeniem dla premiera mogły być wyniki UKIP w niedawnych wyborach uzupełniających do Izby Gmin w okręgu Rochester and Strood, gdzie partia Nigela Farage’a otrzymała o blisko 3 tys. głosów więcej niż Partia Konserwatywna. UKIP korzysta na przepychankach w szeregach swoich rywali, ale jak podkreślają politolodzy, jest jednak mało prawdopodobne, by w majowych wyborach wyprzedziła Partię Konserwatywną i Partię Pracy. Niewykluczone natomiast, że w drodze do parlamentu UKIP poturbuje Liberalnych Demokratów, którym nie wiedzie się ostatnio najlepiej, a ich zjazd w dół przypomina coraz bardziej schyłek niemieckiej FDP.

Odebranie zasiłków imigrantom, koniec „dotowania” ich dzieci i bezrobotnych krewnych, koniec z ulgami podatkowymi, „turystyką zasiłkową” etc. – to pakiet, którym David Cameron postanowił choć częściowo zatkać usta ludziom Farage’a. Dla UKIP imigracyjna polityka Torysów jest powodem do kpin. Na stronie partii furorę robi filmik wyśmiewający Davida Camerona, który jeszcze przed wyborami w 2010 r. zapewniał, że do kolejnych wyborów w maju 2015 r. jego rząd zredukuje wskaźnik migracji netto (czyli różnicę między osobami wyjeżdżającymi a przyjeżdżającymi na dłużej niż 3 miesiące) do stanu poniżej 100 tys. rocznie. W czasie gdy Cameron obejmował urząd, wskaźnik ten wynosił 250 tys., dziś natomiast osiągnął rekordowy pułap 260 tys. UKIP wytyka więc rządowi Camerona nieudolność w redukowaniu liczby niechcianych gości, ale swoim zwyczajem już nie podaje danych ekonomicznych, z których niezbicie wynika, że nawet przy tak dużym napływie imigrantów nie wszyscy są obciążeniem dla brytyjskiego podatnika. Więcej – w przeciwieństwie do rdzennych Wyspiarzy ci wywodzący się m.in. z państw UE działają na plus, wpłacając do wspólnego budżetu więcej, niż z niego otrzymują.

Wgląd w te kwestie umożliwia raport Christiana Dustmanna i Tommasso Frattiniego. Pierwszy z nich jest dyrektorem instytucji zajmującej się badaniami nad migracją – Centre for Research and Analysis on Migration (CReAM) at University College London, drugi to prof. ekonomii na Uniwersytecie w Mediolanie. Obaj eksperci przekonywali na łamach wydanego w ub. miesiącu prestiżowego magazynu „Economic Journal” (nr 124), że w latach 2001–2011 wpływy podatkowe pochodzące od imigrantów z „dziesiątki” (państw, które do UE wstąpiły w 2004 r.) wyniosły ok. 5 mld funtów. To o 12 proc. więcej niż kwoty, jakie do nich wróciły pod postacią różnych świadczeń socjalnych. Czyli w ostatecznym rozrachunku Polacy, Słowacy, Węgrzy etc. płacący podatki na Wyspach wpłacili do budżetu państwa więcej, niż z niego otrzymali, co oznacza plus dla kasy państwa, ale i obala mit obiboków, którzy tylko czyhają na obrabowanie brytyjskiego skarbu państwa.

Jak podają autorzy raportu, w tym samym czasie mieszkający na Wyspach imigranci z państw starej Unii wpłacili do budżetu 15 mld funtów – 64 proc. z tej sumy w nim zostało, reszta wróciła do Niemców, Francuzów etc. w formie świadczeń. W przypadku tej grupy plus jest olbrzymi, ale nie należy zapominać, że imigranci ze starej Unii często zajmują dobrze płatne stanowiska (wykładowcy na uczelniach, naukowcy, menedżerowie), płacą więc wyższe podatki niż ich młodsi unijnym stażem koledzy z „dziesiątki”. Trzecią grupę imigrantów stanowią osoby spoza UE. Oni w latach 2001–2011 odprowadzili do budżetu 5,2 mld funtów, z czego aż 97 proc. wróciło do ich kieszeni. Ta grupa charakteryzuje się najwyższą dzietnością, ale i najwyższymi roszczeniami wobec instytucji opiekuńczych. Bilans: imigranci odprowadzili łącznie 25,2 mld funtów do budżetu. Tymczasem rdzenni Brytyjczycy „wypracowali” podatkowy minus, i to niemały, bo rzędu 616,5 mld funtów. Liczby nie kłamią, imigranci wcale nie są dla Brytyjczyków ekonomicznym balastem. Owszem, mogą sprawiać inne problemy, i nie ma co udawać, że wszyscy są potulni jak baranki, ale całościowo, przynajmniej pod względem rachunku ekonomicznego, ich obecność na Wyspach jest na plus.

Ale to nie wszystko. Według raportu, imigranci są lepiej wykształceni od rdzennych mieszkańców. Podczas gdy wyższym wykształceniem może się pochwalić ok. 24 proc. Brytyjczyków, ten odsetek w gronie imigrantów z i spoza Europy stanowi od 35 do 41 proc. Poza tym co drugi Brytyjczyk przerywa naukę przed 17. rokiem życia, wśród imigrantów jest to co czwarty lub co piąty. Dustmann i Frattinni zwracają uwagę jeszcze na jedną pominiętą w dyskusji kwestię – na wydatki na edukację, których Wielka Brytania ponosić nie musiała z racji tego, że przybysze wykształcili się w swoich ojczyznach, za pieniądze tamtejszych podatników. Naukowcy szacują oszczędności (dla budżetu brytyjskiego) z tego tytułu na ok. 6,8 mld funtów. W swoich obliczeniach opierali się na dostępnych danych statystycznych Labour Force Survey (LFS) i dokumentach rządowych, a badania dotyczące wpływu imigrantów na finanse państwa prowadzą od 1995 r. Jak do tej pory ani razu nie zdarzyło się, by negatywnie ocenili obecność Polaków, wypomnieli nadużywanie systemu socjalnego państwa etc.

Demagogia przed kalkulacją ekonomiczną

Jeżeli więc ekonomiści nie widzą w bytności obcokrajowców na Wyspach nic, co mogłoby zagrażać finansom państwa, to dlaczego sam premier tak usilnie zabiega o to, by się wynieśli? Wszystko wskazuje na to, że Cameron grając imigrancką kartą, liczy na odebranie głosów miękkiemu elektoratowi UKIP. Przy okazji przymili się do tych Brytyjczyków, którym zaczęły ciążyć obcojęzyczne nazwy sklepów i obcy pracownicy zmywaków, warsztatów samochodowych, barów, supermarketów, ale i coraz częściej szpitali, biur nieruchomości etc. Jako polityk może i na krótko zyska, ale długofalowo raczej nie przysłuży się tą taktyką gospodarce państwa. Jeżeli już wyjadą, to ci, którzy są na tyle zdolni i pewni siebie, że poradzą sobie w każdym innym miejscu na ziemi, bez potrzeby udowadniania, że nie dybią na brytyjski socjal. Tym bardziej że drżące przed demograficzną katastrofą Niemcy, mimo kilku zgrzytów, wciąż są otwarte na pracowitych i młodych pracowników z innych państw UE. Jeżeli dojdzie do takiej sytuacji, straci Londyn, ale Berlin będzie zacierał ręce. Zdaniem ekspertów think tanku National Institute for Economic and Social Research (NIESR), gdyby Cameronowi udało się zrealizować plan zredukowania migracji netto do poziomu poniżej 100 tys. osób rocznie, gospodarka Wielkiej Brytanii do 2060 r. skurczyłaby się o 11 proc. (w porównaniu z sytuacją, gdyby wskaźnik zatrzymał się na 200 tys. osób rocznie).

Ale gospodarka to nie tylko liczby, to przede wszystkim ludzie, którzy ją tworzą. I aby rozwijać potencjał państwa, muszą mieć na to siły, tymczasem rdzenni Brytyjczycy są coraz starsi i mają mniej potomstwa niż imigranci, w kraju są całe miasta, gdzie młodych ludzi na ulicach można policzyć na palcach jednej dłoni. Problem demograficzny zawitał więc również na Wyspy. Wysoki poziom migracji netto pozwoli zniwelować trudności wynikające ze starzenia się społeczeństw, ale jeżeli konserwatyści postawią na swoim, to zamiast prognozowanych przez Eurostat w 2080 r. 85 mln mieszkańców (dziś jest ponad 63 mln), będzie ich znacznie mniej i Wielka Brytania będzie mogła zapomnieć o prześcignięciu ekonomicznej potęgi Niemiec – co przy zachowaniu obecnego wskaźnika migracji netto byłoby jak najbardziej możliwe już za jakieś 15 lat. Dziś 10 mln Brytyjczyków ma ponad 65 lat, a w 2050 r. liczba osób, które przekroczyły 60. rok życia, ma wynosić już 19 mln. To nie najlepsza prognoza dla rozkwitu gospodarki.

Tak jak wcześniej Niemcy zrozumieli, że bez siły roboczej z zewnątrz pogrążą się w marazmie, tak i eksperci brytyjscy, analizując prognozy demograficzne, zdają sobie sprawę z zagrożeń tego trendu i tym bardziej przestrzegają przed szerzeniem antyimigranckiej propagandy. Jak na razie, patrząc na to, co robi premier Cameron, trudno nie zauważyć, że to demagogia wzięła górę nad kalkulacją. Tylko że przymiarki do rzekomego wyostrzenia konserwatywnego profilu właśnie za pomocą antyimigranckiej retoryki nie przekonują. Dlaczego? Gdyby Cameronowi faktycznie zależało na rehabilitacji przymiotnika „konserwatywny” w nazwie swojej partii, to zamiast szukać winnych, zwłaszcza wśród zdolnych do szybkiej adaptacji i z reguły pracowitych i zdolnych przybyszów z państw UE, nie zgodziłby się na zalegalizowanie tzw. małżeństw jednopłciowych, nie szantażował państw Afryki obcięciem funduszu pomocowego, jeżeli nie wdrożą „praw dla homoseksualistów”, nie przyzwalał na finansowanie genderowych projektów, tak jak np. ogłoszona pod koniec października br. przez Ministerstwo Edukacji dotacja w wysokości 2 mln funtów na program „Przeciwdziałanie homofobicznej dyskryminacji w szkołach”. Przedziwny to konserwatyzm, który alergicznie reaguje na polskiego chirurga uczciwie pracującego na utrzymanie rodziny, ale przychyliłby mu nieba, gdyby ten zamiast z żoną prowadzał się z mężem.

Całość artykułu w najnowszym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”

 



Źródło: Gazeta Polska

Olga Doleśniak-Harczuk