Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego postanowiła włączyć się do walki o wolność słowa i przegłosowała nową dyrektywę. Nazywa się szumnie dyrektywą dotyczącą praw autorskich, jednak lepiej byłoby po prostu dać jej nazwę Dyrektywa Cenzury Internetu. A sam Internet określa ją wprost jako ACTA2.
Kluczowe przepisy tego dokumentu zobowiązują firmy prowadzące serwisy internetowe, w tym zwłaszcza serwisy społecznościowe, do wprowadzenia zmian w sposobie organizacji tego typu mediów. Po pierwsze, właściciele stron internetowych zobowiązani będą do wnoszenia opłat za umieszczanie linków do „oryginalnych treści” zamieszczonych w sieci. To rozwiązanie nazwane jest skrótowo „podatkiem od linków”. Po drugie, właściciele serwisów internetowych mają stworzyć mechanizmy, które automatycznie skontrolują, czy internauci w swoich komentarzach lub wpisach nie umieszczają materiałów chronionych prawem autorskim, za które powinny być wniesione odpowiednie opłaty. Te automaty zwane są „maszynami filtrującymi”. Kombinacja tych dwóch założeń powoduje, że po wejściu przepisów w życie Internet radykalnie się zmieni. Dziś dominujący sposób wymiany informacji polega właśnie na przesyłaniu sobie przez miliony zwykłych użytkowników sieci interesujących linków do materiałów autorstwa kogoś innego. Ta powszechna i nieograniczona możliwość dzielenia się informacjami przestanie istnieć. Właśnie za takimi rozwiązaniami zagłosowała komisja prawna Parlamentu Europejskiego i jedyny zasiadający w niej Polak Tadeusz Zwiefka z Platformy Obywatelskiej.
Obecnie sprawa tych przepisów podlega w Unii Europejskiej agresywnej promocji ze strony niemieckich koncernów medialnych. Widzą one w tych rozwiązaniach narzędzia, za pomocą których mogą utrzeć nosa rozpychającym się na europejskim rynku firmom Google i Facebook, które generują dominującą część ruchu sieciowego związanego z wymianą informacji. Jednak ta sprawa ma również znaczenie czysto polityczne. To właśnie swobodna wymiana informacji przez zwykłych użytkowników sieci pozwoliła złamać monopol tradycyjnych mediów na redagowanie, dystrybuowanie, a często… przemilczanie wiadomości ważnych i interesujących dla zwykłych ludzi. Internet, zwłaszcza portale społecznościowe, zmienił tę sytuację, a to nie pozostało bez wpływu na scenę polityczną. Zarówno wybory w Polsce w roku 2015, jak i wybory w USA w 2016 r. i inne kampanie wyborcze w dużej części odbyły się w mediach społecznościowych. Wyniki tych wyborów nie są optymistyczne dla elit rządzących UE oraz największymi państwami wspólnoty. Wprowadzenie mechanizmów, które pod pozorem ochrony praw autorskich ograniczą możliwość przekazywania sobie informacji przez samych obywateli, musiałoby wpłynąć na decyzje wyborcze. Pozbawiłoby nas wszystkich dostępu do wiedzy na temat skutków decyzji podejmowanych przez polityków. I to jest najważniejszy rezultat wprowadzenia dyskutowanych regulacji. W tej sprawie nie wszystko jest jednak przegrane. Organizowane są demonstracje w całej Europie, protestują internauci. Jednak brakuje jednoznacznego sygnału i głosu ważnego państwa Unii Europejskiej, które postawiłoby w tej sprawie veto. Takim państwem powinna być Polska. Zatrzymanie szaleństwa usankcjonowanej prawnie cenzury prewencyjnej w Internecie jest sprawą, wokół której możliwe jest zbudowanie przymierza silniejszego niż koalicja państw niezgadzających się na przymusową relokację. Nie tylko dlatego, że wolność słowa jest podstawową wartością demokratyczną zagrożoną przez te przepisy. Również dlatego, że w sprawie wolności wymiany informacji poparcie społeczne w państwach Unii jest jeszcze większe niż skala niezgody na unijne szaleństwo migracyjne.