Tajemnice sędziego, agenta Łukaszenki » więcej w Gazecie Polskiej! CZYTAJ TERAZ »

Mój przyjaciel… zdrajca?

Można dyskutować o zdradzie na poziomie abstrakcyjnych definicji i teoretycznych rozważań, ale przecież ma też ona zawsze konkretną twarz i nazwisko.

Można dyskutować o zdradzie na poziomie abstrakcyjnych definicji i teoretycznych rozważań, ale przecież ma też ona zawsze konkretną twarz i nazwisko. Co zrobić, gdy są to twarze naszych znajomych czy przyjaciół? Łatwiej pisać o historii, np. o wieszaniu zdrajców w czasie insurekcji kościuszkowskiej. Oni są przecież tylko nazwiskami, zapisem na kartkach podręcznika.

Ale jeśli ci, którzy zdradzili kraj, żyją obok nas? Jeśli ich znamy ze szkoły czy wspólnych imprez? Wiem, że po tym tekście stracę część kolegów. Najwyższy czas jednak nazwać rzeczy po imieniu. Także zdradę, którą widać w Polsce coraz wyraźniej co najmniej od kilku lat, a już na pewno po 10 kwietnia. Dlatego mam ochotę, niestety coraz częściej, przejść na drugą stronę ulicy, widząc niektórych znajomych. Żeby uniknąć konieczności podawania im ręki. Nie przychodzi mi to jednak łatwo, bo niekiedy trudno o twarde dowody, że na takie potraktowanie zasługują.

Realność agentury

Najpierw dwa fakty, które pomogą uporządkować myślenie i wskażą, że zdrada nie jest czymś odległym i egzotycznym, lecz bliskim – nas tu i teraz jak najbardziej dotyczącym.

Władze Litwy stwierdziły niedawno, że w ich kraju działa do 3000 rosyjskich agentów. To natychmiast budzi refleksję: jeśli tak jest na małej i nie tak strategicznie położonej jak Polska Litwie, to ilu musi ich być u nas?

I fakt historyczny. Gdy podczas insurekcji zajęto ambasadę Rosji, znaleziono tam pokwitowania wypłat dla wielu członków elit Rzeczypospolitej. Na podstawie tych właśnie jednoznacznych dowodów wieszano potem zdrajców na warszawskim rynku.

Pytanie, czy to, co wydarzyło się 200 lat temu, nie może zdarzyć się obecnie, jest naiwne. Nie zmieniła się przez ten czas ani natura człowieka, ani mechanizmy poli-tyczne. Jedyna różnica polega na tym, że obecnie takie listy płac znajdują się w zaszyfrowanych plikach na komputerach oficerów KGB czy GRU, a nie w szufladach ich biurek. Cóż, postęp.

Zastanawiam się, co mógł ponad 200 lat temu wiedzieć zwykły Polak o targowicy? Przystąpiła do niej znaczna część ówczesnych autorytetów, z biskupami i królem na czele, a deklaracja zawiązująca konfederację nie mówiła o zdradzie, lecz przeciwnie – o obronie ojczyzny i wolności. Akces do konfederacji mógł się zatem wydawać po prostu jednym z wielu możliwych politycznych wyborów. Współcześni nie mieli przecież możliwości przewidzieć, że konsekwencją targowicy będzie utrata niepodległości na 123 lata. Dopiero z perspektywy czasu konfederacja ta stała się synonimem zdrady.

Wielu z nas, pamiętających czas Solidarności, ma więc zapewne teraz dylematy zbliżone do tych, jakie musieli rozstrzygnąć nasi przodkowie. 24 lata po konfederacji barskiej stanęli oni przed wyborem: przystąpić do konfederacji targowickiej czy też uznać ją za zdradę, wypowiedzieć posłuszeństwo królowi i bić się? Podobnie teraz polityczne drogi naszego pokolenia – ludzi Solidarności i NZS – dramatycznie się rozeszły. Kiedyś chodziliśmy np. razem w pielgrzymkach, dziś niektórzy z nas mówią o Kościele językiem jego wrogów. Kiedyś nie mieliśmy wątpliwości, że celem jest niepodległość, dziś nie jest już ona dla wszystkich tą samą wartością, o którą warto walczyć.

Granica zdrady

Kto zatem jest już zdrajcą, a kto tylko przeciwnikiem politycznym? Gdzie przebiega granica? Czy zdradził np. Paweł? Poznałem go w 1982 r. Był uczciwym, inteligentnym, zawsze spragnionym nowej bibuły licealistą. Po 1989 r. poszedł do UOP-u i dziś jest generałem w jednej ze służb wykonujących dla władzy brudną robotę. A Wiesiek?

Niegdyś nadzieja polskiej młodej prawicy, bliski premierostwa, teraz prawa ręka „największego płatnika”. A dziennikarze, których znam najwięcej? Boguś, Jarek czy Wojtek… W latach 80. byliśmy w podziemiu, a po 1989 r. pracowaliśmy razem w krakowskich mediach. Teraz Boguś i Jarek od wielu już lat są przybocznymi dwóch najważniejszych medialnych oligarchów. Lubią wprawdzie przy piwie mówić o swojej „prawicowości”, ale w pracy stanowią sprawne tryby w machinach odmóżdżających miliony Polaków. A Wojtek? 20 lat temu szczupły dziennikarz śledczy w prawicowej prasie, stał się czołowym piórem „GW”, autorem tekstów obrzydliwych nawet jak na tamtejsze standardy.

Czy można jednak nazwać ich zdrajcami? Można nie zgadzać się z ich wyborami życiowymi czy mówić o zdradzie ideałów młodości. Ale przecież zakłamanie nie jest jeszcze zdradą kraju – świadomym działaniem przeciw państwu na rzecz sił zewnętrznych.

To, co robią, obiektywnie Polskę osłabia. Nie mając jednak dowodów, nie wysunąłbym wobec nich tego najpoważniejszego zarzutu. Nie jest przecież zdradą nawet żądza władzy i pieniądza czy polityczne zaślepienie. Granicą, którą trzeba przekroczyć, jest świadome szkodzenie krajowi. Obojętnie zresztą, z jakich motywów – dla pieniędzy (jak twierdzą eksperci to właśnie ten banalny motyw jest najczęstszy), pod wpływem szantażu czy z powodu wypaczonych idei.

Może kiedyś śledczy zbadają ich działania i wyjdzie na jaw, że np. Wojtek był faktycznie agentem wpływu, a jego artykuły o katastrofie smoleńskiej nie były zwykłym błędem czy kłamstwem, lecz zamawianą i opłacaną przez służbę zainteresowanego mocarstwa dezinformacją. Na razie jednak tego nie wiemy.

Przypadek Bogdana

Największy problem mam jednak z Bogdanem, którego działania w ostatnich latach budziły we mnie głęboki wewnętrzny sprzeciw. Chodzi o Bogdana Klicha.

Znamy się od 1980 r., gdy tworzyliśmy NZS – on na Akademii Medycznej, ja na Akademii Górniczo-Hutniczej. Przez wiele lat uważałem go za dobrego kumpla, na którego zawsze można liczyć. W 1990 r. zaproponował mi pracę w TVP Kraków. Prowadziliśmy nawet wspólnie programy. Potem zrobił karierę polityczną i doszedł na sam szczyt – został ministrem. I wtedy z rosnącym zdumieniem zacząłem zadawać sobie pytanie, czy aby nie przekroczył tej niewidzialnej granicy.

Najpierw gdy rząd z jego udziałem doprowadził do upadku projektu tarczy antyrakietowej. Przecież było oczywiste, że wojskowa obecność USA stanowiłaby najlepszą gwarancję naszej suwerenności, zatem sabotowanie projektu tarczy oznaczało zdradę narodowych interesów. Potem było drastyczne obniżanie budżetu wojska i zarzucenie poboru połączone z fikcyjnym uzawodowieniem armii. W efekcie doprowadziło to do rozkładu sił zbrojnych RP. Polska jest dziś praktycznie bezbronna. Armia to niewielki kontyngent do misji zagranicznych, niebędący w stanie obronić kraju choćby przed Białorusią. Z marynarki pozostały resztki, a lotnictwo, najważniejsze na współczesnym polu walki, straciło dwukrotnie dowództwo, co radykalnie obniżyło jego zdolności bojowe. A stało się to w dwóch niemal identycznych katastrofach, z których smoleńska i rola w niej Bogdana to osobna historia. Wszystko to było tak bulwersujące, że chciałem nawet wykorzystać naszą znajomość i dostać się do MON, aby przeprowadzić od wewnątrz dziennikarskie śledztwo.

Wina za ten stan rzeczy spada oczywiście głównie na premiera. Minister był jednak najważniejszym współodpowiedzialnym. Trzeba więc zapytać wprost: czy to zdrada stanu? Tego nie mogę wiedzieć na pewno, bo mam tylko swoje obserwacje i wynikające z nich wnioski. Nie mam tajnych protokołów, depesz i dokumentów.

To może za mało, by oskarżyć. Ale wystarczy, by mieć wątpliwości.


 



Źródło:

 

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo