Uczestnicy sobotniego protestu w stolicy Gruzji Tbilisi przeciwko ustawie o agentach zagranicznych spalili przed parlamentem flagi Rosji i rządzącej partii Gruzińskie Marzenie – powiadomiła agencja Interpressnews.ge.
"To wiadomość dla Bidziny Iwaniszwilego" – mówili uczestnicy protestu. Iwaniszwili to nieformalny lider partii rządzącej Gruzińskie Marzenie, pełniący obecnie funkcję jej honorowego przewodniczącego. W istocie, jak przekonują eksperci, a także zwykli Gruzini, Iwaniszwili jest "najbardziej wpływową osobą w państwie" i to on podejmuje wszystkie najważniejsze decyzje.
Tbilisi residents are done with Russia. pic.twitter.com/E6dE7F5gr6
— Jay in Kyiv (@JayinKyiv) May 18, 2024
Sobotni protest przed siedzibą gruzińskiego parlamentu zgromadził mniej ludzi niż poprzednie demonstracje, jednak jego uczestnicy zapewniali, że "władze nie wezmą ich na przeczekanie" i protesty znowu się nasilą. Na ulice Tbilisi wyszli m.in. studenci i pracownicy służby zdrowia.
W sobotę prezydent Salome Zurabiszwili zawetowała kontrowersyjną ustawę o agentach zagranicznych, która jest przyczyną trwających od ponad miesiąca masowych protestów.
Partia rządząca posiada wystarczającą ilość głosów, by odrzucić prezydenckie weto.
Zurabiszwili zaznaczyła wcześniej, że jej weto ma być „głosem ludu”. Kategorycznie odrzuciła też sugestie premiera Iraklego Kobachidzego, że na etapie prezydenckiego weta można by wprowadzić jakieś poprawki do ustawy. Według Zurabiszwili „cała ustawa jest do wycofania”.
Gruzińskie media poinformowały w sobotę, że niektórych aktywistów i opozycjonistów policja wzywa na przesłuchania w związku z protestami. Oprócz tego pojawiają się kolejne informacje o pobiciach aktywistów przez „nieznanych sprawców”, a także o trwającej kampanii zastraszania przez telefoniczne pogróżki.
Z nieznanych numerów (często zagranicznych) aktywiści i ich bliscy otrzymują telefony z groźbami i żądaniem, by przestali chodzić na protesty.
O pobiciu powiadomili działacze opozycji Dato Kwatadze i Irakli Pawleniszwili. Ojciec jeszcze jednego opozycjonisty Laszy Parulawy trafił do szpitala po tym, jak otrzymał telefon z groźbami zabicia syna.