Oddział, w którym walczyłem, to była grupa kilkuset naprawdę ostrych chłopaków z różnych stadionowych ekip wschodniej Europy. Serca do walki na pewno nie można było im odmówić – mówi polski ochotnik, który z przyczyn bezpieczeństwa nie podaje prawdziwego nazwiska. Wywiad z nim ukazał się w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie".
Jest Pan Polakiem, ale na początku wojny wyjechał Pan na Ukrainę, by walczyć. Dlaczego?
W przeszłości byłem zawodowym żołnierzem, służyłem w piechocie, ale odszedłem ze służby, m.in. ze względu na obowiązki rodzinne, które wtedy miałem. Później już do niej nie wróciłem. Gdy wyjeżdżałem na Ukrainę, niektórzy pytali, dlaczego jadę pomagać Ukraińcom. Ale pojechałem tam, żeby walczyć z Ruskimi, a nie pomagać Ukraińcom. Przyznam, że w przeszłości miałem do Ukraińców raczej negatywny stosunek. Ale potem poznałem ich poza wojskiem, pracowałem z nimi w Polsce. Widziałem, że nie mieli łatwego życia, ciężko pracowali. Ich sytuacja przypominała moją, kiedy pracowałem za granicą. Jakoś zżyłem się z nimi. Niektórzy zostawili pracę w Polsce zaraz po wybuchu wojny i wyjechali walczyć. Wiedziałem, że mamy wspólnego wroga.
Z tego, co wiem, walczył Pan w strukturach Azowa.
Tak, trafiłem do jednego z pododdziałów Azowa, który miał charakter międzynarodowy. Byli w nim Ukraińcy, Białorusini, był też Czech oraz ja. To specyficzny oddział, który był złożony m.in. z piłkarskich fanatyków.
Pan również jest kibicem.
Tak, jestem kibicem Lechii Gdańsk i Pomezanii Malbork. Nawyki i doświadczenia wyniesione z polskich stadionów w latach 90. i na początku XXI w. jakoś siedzą we mnie do dziś. Dlatego szybko odnalazłem się w nowym (starym) otoczeniu. Oddział, w którym walczyłem, to była grupa kilkuset naprawdę ostrych chłopaków z różnych stadionowych ekip wschodniej Europy. Serca do walki na pewno nie można było im odmówić. Dowódcą drużyny był mój kolega „Puma”, kibic Dynama Mińsk. Walczyłem w polskim mundurze. Miałem na nim naszywki: „Sława Ukrajini” i „Niech żyje Białoruś”. Dostałem je od Białorusinów, którzy służyli ze mną. Na prawym ramieniu miałem wizerunek husarza. Polski mundur dawał ludziom nadzieję. Ukraińcy wielokrotnie dziękowali mi za wsparcie, okazywali wdzięczność. Założyłem polski mundur, bo jaki inny mógłbym założyć? Gdybym założył ukraiński, niektórzy powiedzieliby, że jestem banderowcem. Gdybym założył mundur bez żadnych flag, mówiliby, że jestem najemnikiem. Nie da się dogodzić wszystkim, więc pozostało mi walczyć zgodnie z sumieniem, jako polski ochotnik. Niektórzy w komentarzach życzyli mi śmierci, ale później przestałem się tym przejmować. Kolega uświadomił mi, że wielu z tych komentujących to zapewne ci, którym zabrakło jaj, żeby tam pojechać.
Jak to się stało, że Pan wyjechał?
Podróż na Ukrainę rozpocząłem samotnie, szukałem kompana na wyjazd. Z pomocą przyszła mi Fundacja im. Sergiusza Piaseckiego, która od początku pomaga ofiarom tej wojny i wspiera żołnierzy. Co miesiąc otrzymywałem dary od fundacji, dbała o mnie nawet po powrocie do Polski. Chłopaki na początku wojny jechali z darami do Lwowa. Tam zostawili mnie w rękach białoruskich ochotników. Dalej do Kijowa jechałem w towarzystwie 20 Białorusinów. Jechaliśmy pociągiem, który dla bezpieczeństwa miał wyłączone światła. Nie wiedzieliśmy nawet, czy uda nam się dotrzeć do celu. Gdy dojechaliśmy, było słychać wybuchy, wszędzie byli żołnierze ukraińscy. Przewieziono nas do sztabu, „Puma” zabrał mnie do bazy. Białorusini wprowadzili mnie do oddziału, wszystko pokazali. Od rana do wieczora mieliśmy zajęcia, treningi.
Jak wyglądała Pana służba w Kijowie?
Trafiłem tam w marcu. Rosjanie byli wtedy pod miastem. Często stałem na warcie w bazie, również w nocy. Umysł potrafił płatać figle. Zastanawialiśmy się, z której strony budynku mogą wejść Rosjanie w razie szturmu. Były ostrzały, jedna z rakiet uderzyła w blok tuż obok naszej bazy. Strzelali zwłaszcza w nocy, żeby nie pozwolić nam spać. Kiedy Rosjanie odeszli spod Kijowa, jeździliśmy do wyzwolonych miejscowości podkijowskich, m.in. do Buczy i Irpienia. Było tam mnóstwo ograbionych domów. Pomagaliśmy mieszkańcom. Widziałem tam tylko osoby w podeszłym wieku. Niektóre sytuacje były wzruszające. Pamiętam mężczyznę, który podszedł do mnie i poprosił o papierosa. Mówił, że nie palił od dwóch tygodni. Zostawiłem sobie dwa papierosy, a resztę mu oddałem. Ci ludzie wyglądali bardzo źle, jak cienie.
Co było później?
W Kijowie byłem do kwietnia. Później trafiłem do Mikołajowa. Również tu były ostrzały, ale tam już niestety musieliśmy zejść do schronu. Mikołajów to nie Kijów. Miasto wtedy miało nieco słabszą obronę przeciwlotniczą, poza tym jest ono mniejsze. Każdy ostrzał był odczuwalny. Wożono nas do wiosek przyfrontowych, których mieliśmy bronić. Bywało bardzo ciężko. Czasami mieliśmy dużo jedzenia, również dzięki miejscowej ludności, ale momentami nie było prawie nic. Później wróciliśmy do Kijowa i podjąłem decyzję o powrocie do Polski. Musiałem wrócić i zacząć zarabiać, jakoś żyć. Zrobiłem na Ukrainie, co mogłem.
Jak wyglądał dzień na froncie?
Jeżeli chodzi o okop, to przebywaliśmy w nim przez tydzień bez przerwy. Spaliśmy w nim, jedliśmy i załatwialiśmy potrzeby fizjologiczne. Musieliśmy uważać na każdy ruch, ponieważ kiedy widział nas przeciwnik, to od razu była odpowiedź z karabinu maszynowego. Najgorsze były zmiany ekipy. Gdy podjeżdżał samochód, musieliśmy wyskakiwać z okopu razem z rannymi i odjeżdżać. Dla przeciwnika to najlepszy moment do strzału. Wtedy ginęło najwięcej chłopaków. Trochę inaczej odczuwalne są ostrzały z czołgów, a inaczej z artylerii. Jeśli chodzi o czołgi, to nie słychać charakterystycznego świstu. Gdy strzela artyleria, słychać gwizd i jest kilka sekund na schronienie się. To najdłuższe sekundy w życiu.
Co dawało Panu siłę w walce?
Strach pojawiał się w momentach ciszy, gdy zostawałem sam z myślami. W takich sytuacjach myślałem sobie, że nie powinno mnie tu być. Ale byłem przeszkolony, podczas ostrzałów działałem instynktownie, automatycznie jak maszyna. Myślę, że nie zdecydowałbym się na wyjazd tam, gdybym wcześniej nie służył w wojsku. Na Ukrainie widziałem różne sytuacje, dużo śmierci, dużo błędów ludzkich, różne zachowania. W moim oddziale najtrudniej było chłopakom, którzy mieli rodziny, rozmawiali przez telefon z żonami czy dziećmi. Powiedziałem sobie, że nie ma jutra, jest tylko dzisiaj. Przeżyłem i nie załamałem się, bo w pewnym momencie pogodziłem się z tym, że już nie żyję, że zginąłem, jestem trupem. Dlatego było mi łatwiej. Po powrocie do Polski przez miesiąc nie wychodziłem z domu. Psychika płatała figle. Gdy pod domem przejeżdżał TIR, byłem przekonany, że to czołg. Ale to już minęło, żyję.