To jeden z tych dni, które pamiętamy wszyscy. Wiemy, gdzie wtedy byliśmy i co robiliśmy. Pamiętamy, w jaki sposób dowiedzieliśmy się o tym, co się dzieje. 11 września 2001 roku. Ciosy muzułmańskich terrorystów uderzyły nie tylko dwie wieże w Nowym Jorku. Uderzyły w cywilizację Zachodu. Uderzyły w każdego z nas.
Pamiętam i ja. Byłem wtedy na ulicy Hożej w Warszawie, gdy zadzwonił do mnie zdenerwowany Ojciec. Mówił, że wybuchła wojna, że ktoś chyba zaatakował Stany Zjednoczone. Tak to wyglądało przecież w pierwszej chwili, gdy jeszcze nikt nie znał szczegółów.
Potem wpatrywaliśmy się wszyscy w ekrany telewizorów, nie wierząc właściwie w to, co widzieliśmy – wozy strażackie, przerażonych ludzi, samoloty uderzające w WTC, a następnie w Pentagon. Walące się dwa wieżowce i chmury pyłu. Płaczących ludzi. Oślepłych od pyłu strażaków. Wreszcie, kilka dni potem, prezydenta Busha na gruzach, gdy mówił do zamachowców, że Ameryka odpowie szybko.
Dalej przyszły filmy dokumentalne, reportaże. Przerażające szczegóły opowieści. Wśród nich wstrząsający reportaż wydany w formie książki – wspomnienia strażaka, który ratował ludzi wewnątrz jednej z wież.
Wreszcie Oriana Fallaci – która chyba najmocniej i najlepiej ujęła to wszystko, o czym myśleliśmy i co czuliśmy. Najpierw we „Wściekłości i dumie”, a potem w „Sile rozumu”. Że oto zostaliśmy ugodzeni, ale jednocześnie co innego nam grozi – że zatraciliśmy jako ludzie Zachodu, instynkt zachowawczy. I że islam nas pożre. Nie za pomocą bomb, granatów, samolotów wbijanych w wieżowce czy eksplodujących ładunków w metrze, lecz za pomocą demografii. Właśnie to powiedział jej wprost jeden z muzułmanów. Że oni po prostu wejdą do Europy i będą rodzić dzieci, będą rodzić dzieci i czekać… dziesięć lat, dwadzieścia, trzydzieści. Tyle, ile trzeba. Aż będzie ich więcej. I wtedy za pomocą naszego systemu, naszej demokracji, po prostu przejmą władzę. Zwyciężą, bo jesteśmy słabi i co gorsza sami niszczymy własne korzenie – zaprzeczamy zdobyczom cywilizacji chrześcijańskiej. Sam się „podkładamy” muzułmanom. W tej mierze Fallaci, jako ateistka, „nie wierząca w Boga, ale wierząca w chrześcijaństwo”, wybrzmiewać może silniej niż głos konserwatywnych czy katolickich publicystów bawiących się w kasandry biadające nad upadkiem Zachodu.
Której jesieni, w czasie, który w tamtej części świata zwą „indiańskim latem”, wybrałem się do Nowego Jorku. Los chciał, że właśnie wtedy miasto doświadczyło ataku huraganu Sandy. Zanim jednak wicher zdewastował ulice, zerwał linie energetyczne i pogrążył metropolię w trwającym ponad tydzień mroku, zdążyłem wybrać się tam, gdzie zbudowano pomniki ataku na WTC: dwa baseny w miejscach, gdzie były wcześniej fundamenty wieżowców. Po ich ścianach nieustająco w dół ścieka woda. I znika w czeluści przerażających ciemnych studni na dnie. Jakby tam gdzieś były otwarte wrota do piekieł. I jakby tam spływały wraz z wodą nasze łzy. By w nich topili się mordercy wszystkich ofiar. Po wieczny czas.