Decyzje nie są podejmowane na bazie rzeczywistości, lecz na bazie obrazu rzeczywistości istniejącego w umysłach decydentów. Wysyłanie im błędnych sygnałów wiedzie do wykrzywienia owego obrazu, a konsekwencje błędnego rozpoznania realiów mogą być tragiczne. Wiele wskazuje na to, że mamy obecnie do czynienia z serią sygnałów bezrefleksyjnie wysyłanych przez Zachód, które odczytywane są na Kremlu zgodnie z moskiewską logiką jako objawy słabości i stanowią zachętę do testowania, dokąd może posunąć się Rosja.
Historia relacji międzynarodowych zna wiele przykładów brzemiennych w niechciane skutki decyzji podjętych na podstawie błędnych przesłanek lub optymistycznych założeń. Jak to działa?
W 1982 r. w Argentynie rządzonej przez wojskową juntę wybuchła fala protestów. Rząd nie był w stanie zaoferować obywatelom niczego, co zwiększyłoby ich dlań poparcie. Wychowani w latynoskiej kulturze machismo wojskowi argentyńscy odebrali fakt objęcia funkcji premiera Wielkiej Brytanii przez kobietę – Margaret Thatcher – jako dowód oczywistej słabości Zjednoczonego Królestwa. Trudno było o większą pomyłkę, ale jak napisałem, nie rzeczywistość rozstrzyga o podejmowanych decyzjach, lecz jej obraz w głowach decydentów. Ten, który istniał w głowach argentyńskich wojskowych, skutkował decyzją o podniesieniu notowań junty przez sukces w polityce zagranicznej w postaci przyłączenia Falklandów. Rezultatem była wojna i śmierć wielu ludzi, a w końcu upadek junty. Decyzja okazała się więc nieracjonalna, ale przecież została podjęta.
25 czerwca 1991 r. Słowenia i Chorwacja ogłosiły niepodległość. Wspólnoty europejskie wciąż miały jednak nadzieję na zachowanie jedności Jugosławii. Pod ich naciskiem 29 czerwca Lublana i Zagrzeb zawiesiły więc na trzy miesiące ogłoszone już deklaracje. 5 lipca Bruksela pod hasłem „odcięcia dopływu benzyny do ognia” ogłosiła embargo na dostawy broni do Jugosławii. Chciano pokoju, nie wojny.
W Belgradzie zrozumiano to jednak po swojemu. Skoro Słowenia i Chorwacja nie uzyskały uznania przez Europę niepodległości, to zdominowana przez Serbów armia jugosłowiańska, uderzając na nie, tłumiła rebelię na terytorium własnego państwa, a nie dokonywała agresji na cudze, a skoro Europa wprowadziła embargo na dostawy broni, to zamroziła stan drastycznej nierównowagi w potencjale bojowym stron. Serbowie odziedziczyli gros arsenału Jugosławii, a separatyści mieli głównie broń lekką. Sytuacja taka zawsze zachęca zaś, a nie zniechęca, stronę silniejszą do poszukiwania rozstrzygnięcia na polu walki.
Bruksela więc zamiast stłumić ogień, roznieciła go. Decydenci serbscy uznali, że Europa chce jedności Jugosławii, nie uznaje separatystów i nie chce ich dozbroić, a zatem wysyła do Belgradu jasny sygnał – „załatwcie to szybko”. Mylili się, ale ilu ludzi zapłaciło za to życiem? Wybuch wojen jugosłowiańskich był bardziej złożonym procesem, ale wskazany wątek nie był bez znaczenia.
Na szczycie NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 r. Polska, Litwa, Rumunia i USA forsowały przyznanie Ukrainie i Gruzji przez Sojusz Północnoatlantycki planu na rzecz członkostwa (MAP), czyli oficjalnego uznania obu tych państw za kraje kandydujące do NATO.
Niemcy i Francja sprzeciwiły się temu, głosząc, że Gruzja ma nieuregulowane kwestie graniczne (wspierane przez Kreml samozwańcze quasi-państwa w Osetii Płd. i w Abchazji), które mogą wciągnąć NATO w wojnę z Rosją, i że do tematu należy wrócić na kolejnym spotkaniu w grudniu.
Na Kremlu zrozumiano to przesłanie jasno: „Potwierdźcie nasze tezy do grudnia, bo inaczej NATO się rozszerzy”. W efekcie od wiosny Rosja intensywnie rozbudowywała niezbędną dla operacji wojskowej przeciw Gruzji infrastrukturę logistyczną w regionie (linie kolejowe), a w sierpniu uderzyła. Nie to było celem Niemiec i Francji. Nie taki sygnał chciały wysłać Moskwie, ale go wysłały i otrzymały rezultat stosowny do tego, jaki obraz rzeczywistości wytworzyły w głowach decydentów na Kremlu. Zareagowały miękko, „by nie drażnić Rosji”, więc sześć lat później Moskwa, będąc przekonana, że reakcja Zachodu będzie słaba, symboliczna i przejściowa, uderzyła na Ukrainę.
Wizyta Josepa Borrella w Moskwie przyniosła spektakularną klęskę dyplomacji unijnej, ukazując całą jej słabość wobec Rosji. Moskwa aż nadto wyraźnie okazała, że doskonale ją dostrzega i rozumie. Upór Francji i Niemiec, by Borrella tam wysłać, zanim nowa administracja amerykańska wykrystalizuje własną linię polityki wobec Rosji, przesądził o zignorowaniu kontekstu sprawy Aleksieja Nawalnego, dodatkowo podkreślając w oczach Rosjan podział w świecie Zachodu.
Miesiąc wcześniej prezydencja niemiecka w UE przeforsowała porozumienie z Chinami, śpiesząc się także po to, by zdążyć, zanim w USA ktoś zacznie realnie rządzić. Na Kremlu oczywiście widzą, jak Niemcy usiłują „ograć” Amerykanów, grając kartami chińską i rosyjską.
Pierwszą strategiczną decyzją nowej administracji Joego Bidena było przedłużenie układu New START (o redukcji strategicznej broni jądrowej), którego Donald Trump nie chciał automatycznie przedłużać, domagając się od Moskwy rozciągnięcia go na pociski średniego zasięgu (np. Iskander) i doproszenia Chin do układu – tzn. uwzględnienia w nim ich potencjału jądrowego. Biden podpisał porozumienie na warunkach Moskwy.
Zaraz potem pojawiły się sygnały o możliwym wycofaniu sprzeciwu USA wobec Nord Streamu 2 (NS2). Byłoby to logiczne. Biden zapowiada odbudowę stosunków z Europą, „zniszczonych przez Trumpa”, a pod pojęciem Europy rozumie Niemcy i Francję (wszak stosunki z państwami wschodniej flanki NATO Trump zostawił kwitnące). Nie da się zaś jednocześnie ocieplać relacji na linii Berlin–Waszyngton i nakładać sankcji na NS2.
Moskwa otrzymała więc ostatnio serię sygnałów: o bezsile UE, o podziale Zachodu na tle stosunku do niej i do Chin, o woli Niemiec i Francji resetu z Rosją, o poszukiwaniu po raz kolejny przez Waszyngton sposobu rozbicia bloku rosyjsko-chińskiego poprzez wymarzone za oceanem oderwanie odeń Rosji.
Wisienką na torcie jest to, że – jak zauważają z coraz większym zaniepokojeniem amerykańskie media, i to takie jak „Washington Post” i CNN, a zatem przyjazne Bidenowi – od ponad 100 lat nie zdarzyło się, by urzędujący prezydent nie zorganizował ani jednej konferencji prasowej w ciągu ponad 50 dni swojego urzędowania. Jeśli ostatnie ostre słowa Bidena o Putinie okażą się nie sygnałem nowej twardej linii politycznej, lecz „złym zrozumieniem intencji”, jeśli Waszyngton zacznie się z nich wycofywać lub jeśli zapowiedziana wreszcie na 25 marca konferencja pójdzie nie tak, pogłoski o tym, że Biden nie jest samodzielny, a Biały Dom nie dopuszczał do konferencji, bo bał się jego niekontrolowanych wypowiedzi, potwierdzą się i dodatkowo ośmielą Moskwę.
Głównym celem Putina i klanu siłowików z Kremla jest utrzymanie się u władzy. Akty imperialnej agresji są instrumentem podbudowywania stabilności reżimu wobec niemożności kupowania spokoju społecznego przez podnoszenie poziomu życia Rosjan. Ten spada od lat. Realne dochody obywateli były w 2020 r. o 12 proc. niższe niż w 2013 r. (ostatnim, w którym rosły), a tylko w 2020 r. spadły aż o 5 proc. Liczba ludzi żyjących w ubóstwie zwiększyła się w Rosji do prawie 20 mln (ok. 14 proc. społeczeństwa) wobec 16,5 mln osób w 2013 r. Dochody z ropy i gazu spadają i będą spadać, innych hitów eksportowych zaś Rosja nie ma.
COVID-19 też nie pomaga. Sprawa Nawalnego i związany z nią skandal wokół pałacu Putina uruchomiły masowe protesty społeczne. Nie obalą one reżimu, ale wywołują u niego dążenie do podreperowania swej pozycji. Doświadczenie zaboru Krymu jest zachęcające – notowania Putina wśród Rosjan poszybowały wówczas w górę. Na przełomie stycznia i lutego 2021 r. szefowa podległej Kremlowi telewizji RT Margarita Simonjan wezwała do aneksji Donbasu, a potem Putin dywagował o tym, że Rosja go nie porzuci. To balony próbne testujące reakcję świata – pomruki budzącego się wulkanu. Kolejny sygnał słabości Zachodu źle się skończy, a cenę zapłacą narody naszego regionu.