Wzrok całego świata jest lub powinien być skierowany na Stany Zjednoczone. Jeśli bowiem w państwie, które do tej pory było stawiane za wzór innym państwom demokratycznym, zaistniał taki problem, jak rozpatrywana przez sądy możliwość sfałszowania wyborów prezydenckich, to znaczy, że świat stanął na rozdrożu.
Oczywiście mam na myśli tę jego część, która wciąż uznaje demokrację za najlepszy z ustrojów. Bo jednak jeśli dopuścimy do siebie myśl, że w tym „najlepszym z ustrojów” można sobie „grzebać” i mimo całej nowoczesności, mimo zastępów przeróżnych sprawdzaczy i kontrolerów wpływać na wynik wyborów, to nie jest to już demokracja rozumiana jako władza ludu. Władza, której suwerenem są obywatele danego państwa. W przypadku fałszowania wyborów to władza, której suwerenem są ci, którzy mogą sobie wynikiem wyborów sterować. Przeróżni miliarderzy zawiadujący mediami czy innymi fundacjami, które żelazną ręką chcą zapędzić ludzkość do szczęścia, bo uważają, że lepiej od ludzi wiedzą, czego im potrzeba. Zupełnie jak Lenin albo Stalin.