„Powtarzaj wielkie słowa, powtarzaj je z uporem” – pisał Zbigniew Herbert w „Przesłaniu Pana Cogito”. Te słowa można i trzeba odnieść do napaści Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. i naszego żądania zadośćuczynienia za tę agresję, która rozpoczęła II wojnę światową, a w rezultacie pozbawiła życia 6 mln obywateli Rzeczypospolitej - pisze w "Gazecie Polskiej Codziennie" Ryszard Czarnecki.
Od niemieckiego napadu na Polskę minęły 84 lata, ale skutki gospodarcze, demograficzne i geopolityczne odczuwamy do dzisiaj. Musimy więc o tym mówić – nie tylko przy okazji rocznicy Września’39, ale na co dzień. To nasz obowiązek pamięci wobec naszych rodaków, którzy ginęli w latach 1939−1945, ale także obowiązek wobec państwa polskiego, które jest skazane na żądanie reparacji od Niemiec.
Napisałem o polskich ofiarach Niemiec w latach II wojny światowej, ale listę tę należy poszerzyć o lata kolejne. Chodzi choćby o tych, którzy rok czy dwa po wojnie umierali po latach czy miesiącach spędzonych w niemieckich obozach śmierci, w katowni na Pawiaku czy w alei Szucha. Jednak nie tylko.
I tu historia z dziejów mojej rodziny. Okupacja niemiecka zabrała życie trzem bardzo bliskim krewnym z mojej familii: jednemu ze strony ojca, czyli z rodziny Czarneckich, i dwóm osobom ze strony mamy, z rodziny Bielińskich. Podczas rzezi Woli zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego bardzo bliska kuzynka mojego ojca Maria Czarnecka. Ze strony mamy był to znacznie od niej starszy, stryjeczny brat Jerzy Bieliński, który jako oficer AK o pseudonimie „Ostrowski” zginął w partyzantce w Świętokrzyskiem w 1943 r. Wreszcie ten trzeci – mój śp. Dziadek, ojciec mojej mamy, Ryszard Bieliński, który zginął pod gruzami budynku zbombardowanego przez Niemców podczas wojny w Warszawie, na ulicy Tamka. Dom ten jednak runął już po zakończeniu działań wojennych, w 1946 r., osłabiony niemiecką bombą. To przykład, że Polacy ginęli również po zakończeniu niemieckich działań wojennych.
Piszę o tym, aby pokazać, że jak wielu Polaków, ja także mam swój bardzo osobisty i pewnie w jakiejś mierze emocjonalny stosunek do tego, co III Rzesza Niemiecka zrobiła Polsce i Polakom.
Jednak dzisiaj, po przeszło ośmiu dekadach od agresji Niemiec Hitlera na II Rzeczpospolitą − nawet jeśli myślimy o tej narodowej tragedii przez pryzmat rodzinnych ofiar i dramatów – warto ją widzieć w szerszym politycznym kontekście. Trzeba powiedzieć bardzo wyraźnie, że Niemcy nie dokonały zadośćuczynienia za zbrodnie przeprowadzone na naszych rodakach. Państwo niemieckie bardziej wylewne było w kwestii gestów, symboliki niż rekompensat, odszkodowań, reparacji finansowych, materialnych.
Żeby było jasne: nie jesteśmy wyjątkiem, skoro do dzisiaj o reparacje walczy Grecja (tylko w Atenach podczas okupacji niemieckiej, dwa razy krótszej przecież niż ta w polskiej stolicy, zmarło z głodu jedynie 40 tys. mieszkańców). Dopiero niedawno zadośćuczynienie finansowe dostali rumuńscy Żydzi. Po ponad 100 latach 2 mld euro w dwóch ratach otrzymała dawna afrykańska kolonia Niemiec – Namibia – z tytułu eksterminacji w pierwszej dekadzie XX w. plemion Nama i Herero.
O tym niemieckim ludobójstwie w Afryce (wystawa poświęcona temu wydarzeniu jako pierwszemu w dziejach ludzkości jest prezentowana w Muzeum Ludobójstwa w Kigali, stolicy Rwandy) myślę, ilekroć słucham wiceprzewodniczącej Parlamentu Europejskiego, niemieckiej socjalistki Katariny Barley. Tak, to ta sama, która mówiła o „zagłodzeniu Polski” (oraz Węgier) za rzekome nieprzestrzeganie praworządności w naszym kraju. Rzecz w tym, że mówiła to w kontekście kraju, którego dziesiątki tysięcy obywateli zmarły podczas niemieckiej okupacji z głodu, a mówiła to przedstawicielka państwa, które właśnie w Namibii pozbawiło życia 85 tys. ludzi, skazawszy ich na śmierć głodową i brak wody.
Na relacje polsko-niemieckie należy spojrzeć nie tylko w kontekście reparacji 84 lata po ataku Niemiec na nasz kraj i 78 lat po zakończeniu wojny, której przecież skutki odczuwamy do dzisiaj. Trzeba zapytać, co z dobrami kultury zrabowanymi przez Niemców. Oczywiście nie był to jedyny naród, który tego dokonywał, kolosalne straty ponieśliśmy podczas potopu szwedzkiego, do rabunku naszych dzieł kultury przyczyniła się biała, a potem czerwona Rosja. O odzyskaniu dóbr kultury mówi się znacznie rzadziej niż o reparacjach. To gorzki paradoks, że państwo polskie musi tropić je na aukcjach, kiedy trafiają do wolnej sprzedaży, wstawiane tam przez Niemców – paserów, którzy chcą dekady po wojnie zarobić na rabunku sprzed lat.
Nie zawsze udaje się zatrzymać takie transakcje. Co więcej, do obrotu dziełami sztuki na terenie Republiki Federalnej Niemiec trafiają również dzieła… ukradzione z polskich muzeów wiele lat po wojnie. Ostatnio udaremniono sprzedaż obrazu z Muzeum Narodowego w Warszawie, który Niemcy pozyskali w wyniku kradzieży z tej placówki w latach osiemdziesiątych.
Teraz o gospodarce. Nie przypadkiem już od lat słychać gorzkie powiedzenie: „Czego nie zdołała zrobić Bundeswehra, to zrobi obecnie Bundesbank”. To oczywiście metafora, bo struktura kapitałowa Bundesbanku w dobie globalizacji nie jest już czysto niemiecka, a w jego władzach nie zasiadają sami Niemcy. Chodzi o siłę niemieckiej gospodarki, która stara się zdominować – w inny sposób oczywiście niż osiem dekad temu, ale cel jest podobny – gospodarki krajów naszego regionu.
Kapitał ma narodowość – w przypadku kapitału niemieckiego jest on bardzo mocno wspierany przez kredyty z niemieckich banków (państwo polskie może się od nich tego uczyć – choć działalność KUKE to krok w dobrym kierunku). Kapitał niemiecki bywa także przekonany o swojej wyższości, o czym świadczą procesy wytaczane przez Polaków niemieckim firmom, które traktują naszych rodaków w sposób przedmiotowy, a nawet brutalny, pozbawiając ich wszelkiej godności. Wizja ekonomicznego „Pax Germanica” realizowanego w czasach globalizacji oraz intensywnie postępującej, zwłaszcza na poziomie ekonomicznym, integracji europejskiej nie jest bynajmniej straszakiem czy figurą retoryczną. Trzeba jednak przyznać, że w ostatnich ośmiu latach władze Polski zrobiły wiele, aby ten proces zablokować, a przynajmniej opóźnić na obszarze między Odrą a Bugiem.
Powiedzmy wreszcie o architekturze bezpieczeństwa, bo przecież i Polska, i Niemcy są w Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego. Obecność w NATO zbliża, ale nie niweluje konkurencyjności. Mamy do czynienia ze swoistym kontrastem, bo Polska w dwójnasób realizuje ustalenia szczytu NATO w Davenport w Walii w 2014 r. mówiące o przeznaczaniu 2 proc. swojego PKB na obronność. Nasz kraj czyni to na poziomie już 4,2 proc., Niemcy niespełna 1,3 proc i do tego deklarują, że nie zamierzają do tego dwuprocentowego progu dojść i to nie tylko w roku przyszłym, ale nawet w ciągu najbliższych kilku lat.
To wszystko pokazuje specyfikę relacji Niemiec – lidera Unii Europejskiej, i Polski – lidera „nowej Unii”, a więc bloku państw, które weszły do Wspólnoty w XXI w.