Na pomnik katastrofy smoleńskiej autorstwa Jerzego Kaliny rzucane są gromy – rzecz jasna prym wiodą w tym zarówno politycy „bundesopozycji”, jak i salonowe media. Krytykuje się zbyt prostą formę oraz samo miejsce, w którym pomnik postawiono. Zanim jednak w ogóle podejmie się rozmowę na temat umiejscowienia czy formy, należy zadać pytanie podstawowe – dlaczego na coś tak oczywistego jak symboliczne upamiętnienie zmarłego w katastrofie polskiego prezydenta i członków elity państwowej trzeba było czekać aż osiem lat? Dlaczego blokowano ten pomnik właściwie niemal do samego końca?
Odpowiedź znamy, ale to retoryczne pytanie warto ponawiać… Bo ta walka, ten sprzeciw wobec pomnika to symptom „antysmoleńskiej” choroby, która toczyła i toczy dużą część polskiego społeczeństwa, otumanionego propagandą wymierzoną we wszystko, co związane zarówno z upamiętnianiem tragedii, jak i z dochodzeniem do prawdy. Tymczasem pomnik Kaliny jest prosty – i na tym polega jego siła. Blok kamienny w kształcie schodów-trapu prowadzących do samolotu – wraz z imionami i nazwiskami ułożonymi w kolejności alfabetycznej oraz 96 świateł – stanowi całość, która jest symboliczna, a nie dosłowna. To jest wielki walor tego pomnika. Przypomina sposoby myślenia, które kierowały twórcami memoriału WTC (czarne, głębokie „studnie-baseny”) czy włoskiej tragedii pod Ustica (wrak plus światła symbolizujące dusze ofiar). Że dziwnie „wcina się” w przestrzeń placu Piłsudskiego? To także walor – w miejscu, w którym niegdyś stał Pałac Saski zburzony przez Niemców, w którym Rosjanie stawiali pomniki „lojalistycznym generałom”, a nasz święty Papież mówił o „odnowieniu oblicza tej ziemi”, smoleński pomnik stanowi swego rodzaju klamrę dziejową. Niepokoi? Świetnie. Niektórzy mówią, że przypomina też statecznik samolotu wbity w płaszczyznę lotniska. W tej interpretacji też coś jest…