Mistrzostwa Euro nieco skołowały elity III RP. Bo z jednej strony obowiązkowe było hasło, że „Polska jest OK”, ale z drugiej przecież wiadomo od dawna, że w ogóle tak nie można mówić. Jeśli ojczyzna, to „mała”, jeśli patriotyzm, to „europejski”
Przekaz propagandowy na Euro 2012, zarządzony przez Donalda Tuska, nie był trudny, okazał się jednak mocno kłopotliwy. I nawet nie chodzi o awantury, jakie wybuchały między tygodnikami „opinii” o to, kto lepiej i szybciej realizuje myśl premiera. Choć to samo w sobie było zabawne. „Wprost” i „Newsweek” pokłóciły się, który z nich wpadł pierwszy na pomysł akcji propagującej, że Polska „jest fajna”.
Najpierw wystartował „Wprost” z akcją społeczną „Polska OK!”. Tydzień potem „Newsweek”, też z akcją, tyle że pod hasłem „Polska jest fajna”. Po czym „Newsweek” wytoczył proces „Wprost”, że to jego akcja. Sąd, gdy będzie rozstrzygał ten spór i zechce być w tej sprawie drobiazgowy, powinien zwrócić się jeszcze do głównego speca od propagandy rządu, Igora Ostachowicza, lub samego Donalda Tuska o opinię na temat słuszności roszczeń o autorstwo. Okładki tygodników i awantura między nimi wybuchła bowiem niedługo po tym, jak na nieoficjalnej naradzie z redaktorami naczelnymi zaprzyjaźnionych tytułów szef rządu tłumaczył właśnie, że teraz trzeba entuzjazmu i przekonywania, iż „Polska jest fajna”. Jak widać, w świecie prorządowych mediów liczy się nie tylko sama realizacja jasno nakreślonego przez szefa celu, ale także to, komu uda się zadanie wypełnić szybciej.
Można, byle nowocześnie
Ale gdyby tylko wyścig o to, kto gorliwiej wypełnia zalecenia premiera, był jedynym kłopotem establishmentowych mediów, dałyby sobie jakoś z tym radę. W końcu nie od dziś trwa rytuał miłości Donalda Tuska i wspierających go dziennikarzy. Ot, czasem jeden tytuł zapunktowałby w Kancelarii Premiera, a czasem drugi. Przekładałoby się to na liczbę wywiadów udzielonych łaskawie przez szefa rządu tym, a nie innym tytułom, ale to nic nowego – nasze media nauczyły się już, że właśnie tak to działa.
Jak dziennikarz czy pismo zasłużą, to premier porozmawia, udzieli wywiadu, pozdrowi. Ale kłopot jest natury poważniejszej – co zrobić z obudzonymi niebacznie uczuciami narodowymi Polaków? Co z biało-czerwoną wspólnotą, która pokazała się przez te kilka dni Euro? Donald Tusk, zarządzając hasło „Polska jest OK”, sprawił, że prorządowe media jak jeden mąż, z „Gazetą Wyborczą” na czele, propagowały malowanie w barwy narodowe twarzy i wywieszanie z okien i na samochodach biało-czerwonych flag. Patriotyzm, oczywiście z przymiotnikiem „nowoczesny”, został dozwolony.
Niebezpieczna tęsknota za wspólnotą
Polacy, nie oglądając się na przymiotniki, skwapliwie z tego skorzystali. I spodobało im się – najwyraźniej po latach szczucia jednych na drugich, wykluczania i rozbijania narodowej wspólnoty bardzo zapragnęli jej z powrotem. Dlatego też tak potrzebowali sukcesu na Euro – bo nie chodziło wyłącznie o sport. W jakiejś mierze potrzebna była także zbiorowa terapia po traumie, jaką były lata dzielenia, prowadzonego na zimno od 2005 r. przez PO i wspierające ją postkomunistyczne elity, wygaszenie negatywnych, agresywnych uczuć do siebie nawzajem, które nam konsekwentnie zaszczepiają koncesjonowane media.
Ale z małą przerwą na szczucie po bijatykach media musiały ten przekaz także wyłączyć. Entuzjazm polskich kibiców przezwyciężył nawet truciznę TVN. I wszyscy wspólnie chcieliśmy tak bardzo, żeby nasza drużyna wyszła chociaż z grupy, że zapomnieliśmy o racjonalnym myśleniu. O PZPN, o nieukończonych, a horrendalnie drogich autostradach, o przepłaconych stadionach i niezapłaconych za nie wykonawcom fakturach. O drożyźnie, bezrobociu, służbie zdrowia. W ogóle nie chcieliśmy o tym słuchać.
Trzymaliśmy kciuki i… z nadzieją uśmiechaliśmy się do siebie. Przez kilka dni, zwłaszcza po „wygranym” remisie z Rosją, można było otwarcie i z dumą łopotać biało-czerwonymi flagami, nosić napisy „Polska” na bluzkach i okazywać emocje – piłkarskie, ale przecież jak najbardziej narodowe. I stało się coś niezwykle ważnego – okazało się, że żadne polityczne podziały nie mają znaczenia, a hasło o „wojnie polsko-polskiej” jest idiotyzmem. Na kilka dni pokazała się wspólnota Polaków – tym razem w swej ludycznej, nieco anarchicznej formie prostych odruchów sportowej solidarności. Nagle zrobiło się wolno być Polakiem dumnym ze swojej narodowości.
Na dodatek znany bloger o niezbyt wdzięcznym nicku „Szczurbiurowy” zaproponował, by Polacy nie zdejmowali flag po mistrzostwach. Dlaczego? „
Flagi są wszędzie. Gdy jechałem dzisiaj samochodem i zobaczyłem w perspektywie ulicy stojący na skrzyżowaniu rząd samochodów z chorągiewkami zatkniętymi za tylną szybę po obu stronach, a chorągiewki powiewały na wietrze – to słowo daję, skojarzenie z husarią było nieodparte” – napisał w uniesieniu jeszcze przed meczem z Czechami. Poparło go mnóstwo internautów, także niektórzy publicyści, jak Igor Janke z „Rzeczpospolitej”.
„
Ta biel i czerwień, która przy okazji mistrzostw piłkarskich pojawiła się na ulicach, jest czymś, co mimo wszystko łączy Polaków – bo wskazuje na to, co jest głębsze niż bieżąca polityka. Wskazuje na polską historię, na przelaną krew w obronie wolności, na prawdziwe wartości. Trzeba polskiej fladze przywrócić należne jej miejsce” – apelował bloger, a jego nastrój udzielił się zapewne bardzo wielu Polakom.
Lis w IV RP
Na moim aucie flaga więc wciąż powiewa, ale mainstream bardzo się trudzi, jak zneutralizować te na nowo wyrośnięte „demony patriotyzmu”. Popatrzmy.
Oto Tomasz Lis we wstępniaku w „Newsweeku” tak sobie próbuje radzić z niebezpieczeństwem:
„
Właśnie przechodzimy do naszej IV RP. Całkowicie odmiennej od tej, którą wymarzyli sobie autorzy tego hasła. Bo nie jest ta nasza IV RP Rzeczpospolitą przeciw komuś, antypisowską albo antyplatformerską. Ona jest niepolityczna i obywatelska. Mówili o dumie, jest duma. Chcieli narodowego przebudzenia, mamy przebudzenie. Przebudzenie fajnej Polski. Odzyskaliśmy flagę”.
Ładne? Naczelny „Newsweeka” nigdy nie był zbytnio rozgarnięty, zapewne więc i teraz ktoś dopiero będzie musiał mu wytłumaczyć, że mówienie o IV RP czy narodowym przebudzeniu z punktu widzenia rządzących III RP raczej nie jest wskazane. Lepiej niech się Polacy nie budzą – myślę, że tę prostą kwestię szybko Lisowi wytłumaczą nieco mądrzejsi ideolodzy postkomunistycznej Polski. Ot, choćby Jacek Żakowski, któremu Euro nie kojarzy się z żadnym przebudzeniem czy radosnym narodowym świętem, tylko z „budzeniem szowinizmów”, „szczuciem” i „karmą dla narodowej pychy”. Ot, wykładnia, czarno na białym.
Tło dla reklamy piwa
Owo „odzyskanie” biało-czerwonej flagi nie jest bowiem nikomu w elitach III RP do niczego potrzebne. Przeciwnie – chodzi raczej o jej zrelatywizowanie. Biało-czerwona czy jakaś inna – jakie to właściwie ma znaczenie? O to przecież zdają się pytać np. autorzy „Gazety Wyborczej”, gdy po odpadnięciu Polski z mistrzostw namawiają nas do kibicowania Czechom lub Ukraińcom albo może Hiszpanom. Wybierz sobie, komu kibicujesz, i zadzwoń do nas – na coś takiego można natknąć się i w „Wyborczej”, i w TVN. Z takiego punktu widzenia biało-czerwona ma znaczenie mocno ambiwalentne. Jest czymś w rodzaju gadżetu – jak baloniki na festynie.
Niezły tego dowód wyszedł zresztą na światło dzienne właśnie przy okazji Euro – w tym wypadku chodzi o to, jak menedżerskie elity wychowane na „Wyborczej” i TVN myślą o narodowej fladze. Specjaliści od marketingu koncernu Coca-Cola, a także należącego do Grupy Żywiec browaru Warka, potraktowali biało-czerwoną jak baner reklamowy. Z okazji mistrzostw wypuścili chorągiewki, na których na czerwonej części umieścili napis napoju lub piwa. Przyszłoby to do głowy jakiejś firmie we Francji, w Hiszpanii czy Niemczech?
Były sędzia Trybunału Konstytucyjnego Wiesław Johann zawiadomił prokuraturę o znieważeniu flagi narodowej. W tym wypadku mainstremowe media zdążyły już odzyskać równowagę po emocjach piłkarskich i wiedziały, jak potraktować sprawę – albo ją przemilczały, albo wyśmiały sędziego.
Jeśli ojczyzna, to mała
Nim jednak dla Polaków wygasło Euro, elity miały spory kłopot z odnalezieniem się w nagle biało-czerwonej rzeczywistości. Głosy niektórych zabrzmiały w tych dniach szczególnie nieszczęśliwie. Tak jak Krystyny Jandy, która oburzała się na krytykę skeczu podczas kabaretonu w Opolu, w którym brała udział. Skecz wyśmiewał żałobę po katastrofie w Smoleńsku, a biorąca w nim udział skołowana zapewne narodowymi emocjami Janda postanowiła się bronić tak: „
Polacy, rozluźnijcie się choć trochę. Przepraszam, że wyzywam od Polaków, ale sami się tak nazywacie”.
Owszem, nazywamy się. Jestem, jak pewnie i Państwo, przyzwyczajona do różnych wyskoków „autorytetów” III RP, ale to, że słowo „Polak” stało się już inwektywą, jest jednak pewnym zaskoczeniem.
Inna osobowość establishmentu – Jan Englert – na łamach „Gazety Wyborczej”, która pracowicie przystąpiła już do gaszenia narodowych emocji po Euro, przekonywał w wywiadzie, że „przestaje być patriotą”. Pamiętam, gdy przed kilku laty w Radiu TOK FM Jerzy Urban, autorytet większości prorządowych mediów, mówił, że patriotyzm i emocje narodowe są źródłem zła. Że dozwolone są dwa rodzaje patriotyzmu, które trzeba w Polakach kultywować. Przywiązanie do małej ojczyzny, czyli regionu, powiatu, miasteczka, i to szersze – do Europy. Na miłość do Polski miejsca być nie może. Doprawdy, sporo roboty przed mediami III RP, żeby znów poukładać wszystko Polakom na nowo.
i
Źródło:
Joanna Lichocka