Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

Nieznośna lekkość arogancji. Racja stanu przegrywa z racjami sitwy

Rząd Ewy Kopacz to pierwszy gabinet tworzony przez PO, który już na starcie ma więcej przeciwników niż zwolenników. Także pierwszy, w którym fastrygi propagandy są tak niewprawne i widoczne.

Zbyszek Kaczmarek/Gazeta Polska
Zbyszek Kaczmarek/Gazeta Polska
Rząd Ewy Kopacz to pierwszy gabinet tworzony przez PO, który już na starcie ma więcej przeciwników niż zwolenników. Także pierwszy, w którym fastrygi propagandy są tak niewprawne i widoczne. I pierwszy, który tak ostentacyjnie demonstruje arogancję wobec państwa - pisze Joanna Lichocka w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”.

Nawet prezentacja kandydatów na ministrów nie odbyła się w sejmie, do którego przecież należy wedle konstytucji decyzja o powołaniu rządu. Wynajęto salę na politechnice – tej samej uczelni, która odmawiała wcześniej udostępniania swego gmachu dla debat i imprez organizowanych przez opozycję. Niestety, nie wiemy, na jaką kwotę opiewała faktura za wynajęcie na pół dnia auli ani z czyich pieniędzy – partii, rządu czy klubu parlamentarnego – ten kaprys specjalistów od wizerunku PO został opłacony. Koniec końców, wiadomo – to pieniądze podatnika. To ten sam styl, który znamy z taśm prawdy – PO powtarza za szefem gabinetu prezesa NBP Marka Belki Sławomirem Cytryckim: „Niech będzie, stać mnie” – gdy płacił kartą służbową za wystawną kolację z Bartłomiejem Sienkiewiczem. Rekonstrukcja rządu przedstawiona została zatem w sposób całkowicie marginalizujący rolę parlamentu, w którym sprowadzono głosowanie sejmu nad powołaniem rządu do formalności. Musi się odbyć, ale wiadomo, że to nie sejm podejmuje decyzję w tej sprawie – taki przekaz nie po raz pierwszy wysyłają do Polaków politycy PO. Mają po temu zresztą żelazne powody. Nie ma – jak udowodniła już Ewa Kopacz – granicy braku kompetencji i powagi, która mogłaby powstrzymać większość parlamentarną w obecnym sejmie przed powołaniem gabinetu wyznaczonego przez liderów koalicji.

Przeciw kobietom

To, co uderza, to właśnie ów brak powagi. W traktowaniu państwa, konstytucji, obywateli. Nieznośna lekkość arogancji władzy – wiara, że nie mają znaczenia predyspozycje, kompetencje – ma znaczenie propaganda. Niekiedy pada mniej lub bardziej zawoalowane publiczne pytanie: czy Donald Tusk i jego dwór nie wiedzieli, że stawiają na polityka, któremu jak mało komu pasuje miano, mówiąc wprost, głupca? Piszę specjalnie w rodzaju męskim, staram się zjawisko „odpłciowić”, bo przyznam Państwu, że złoszczę się na ten element destrukcji, jaką przez rząd Kopacz wprowadza PO. Ta arogancja dotyka mnie i mnóstwo Polek osobiście. Oto funduje nam się potwierdzenie stereotypu o „babie, co się nie zna”, która swoje wyniesienie do najwyższych stanowisk w państwie zawdzięcza nie umiejętnościom i talentowi, lecz wyłącznie względom dobrze ustawionego faceta. Trudno o gorszy przykład „udziału kobiet w polityce”. Kto po takim doświadczeniu – Ewa Kopacz „od Donka” i przyjaciółki – będzie chciał autentycznie wspierać aspiracje kobiet w polityce? Z kim Polakom będzie się kojarzyła kobieta-polityk? Ano z tą pokazywaną non stop w rządowych telewizjach, recytującą – gorzej lub słabiej – wyuczone, napisane przez kogoś innego zdania, z doskonale bezmyślnym wyrazem twarzy. Brr…. W każdym razie nie było jeszcze rządu, który byłby w istocie tak antykobiecy.

Płeć zamiast racji stanu

Paradoksalnie propagandyści PO usiłowali narzucić „kobiecość” jako atut. Ewa Kopacz pozwoliła sobie na seksistowską w istocie uwagę o mężczyźnie, który z kijem chce się bić z uzbrojonym bandytą (reagujący wedle stereotypu: „Co, ja nie dam rady?”), gdy mądra kobieta ucieka do domu i opiekuje się dziećmi. Ten absurdalny wywód, pokazujący niestety prawdopodobną linię pani premier wobec polityki Kremla – a więc bierność i brak jakichkolwiek działań mających na celu rzeczywistą pomoc Ukrainie – miał być najprawdopodobniej nawiązaniem do stylu Angeli Merkel. Otóż spinowie PO pomyśleli poważnie, że Ewę Kopacz, z jej kompetencjami, można wykreować na polską Mutti, czyli popularną w Niemczech kanclerz, mającą wizerunek mamy narodu, a zarazem jedną z najbardziej skutecznych i charyzmatycznych polityków europejskich.

Tę nieudolną stylizację zauważył „The New York Times”, próbując rozszyfrować bełkotliwą wypowiedź premier Kopacz: „Niektórzy być może usłyszeli w tym echa wypowiedzi Angeli Merkel, która wyjaśniła, że niemiecki rząd powinien dbać o gospodarkę jak skrzętna gospodyni o swój dom”. Stąd gesty Kopacz pokazujące, jak obejmuje hipotetyczne dzieci w domu, w którym się zabarykaduje w razie zagrożenia. Ale te echa, o których pisał „NYT”, były tak słabe dlatego, że pani premier nawet nie umiała odegrać roli, jaką jej rozpisano. Zresztą dwór w kancelarii premiera miotał się (i chyba nadal to czyni, mimo piętrzących się przeszkód, z uporem wartym lepszej sprawy) między naśladownictwem przez Kopacz dwóch wizerunków kobiet w polityce – Angeli Merkel z jednej i żelaznej damy, Margaret Thatcher, z drugiej strony. Doprawdy, to ciężar nałożony na barki przyjaciółki premiera Tuska mocno, mocno na wyrost. Furorę zrobiło zdanie: „Miała być Margaret Thatcher, jest Monty Python”. Ale w istocie śmiesznie wcale nie jest. Z punktu widzenia polskiej racji stanu jest naprawdę źle.

Rekonstrukcja po taśmach

Zmiany w rządzie rozwiązały sprawę oczekiwanych dymisji po wybuchu afery taśmowej. Było jasne, że nie da się utrzymać dłużej na stanowisku żaden z jej głównych bohaterów (ale prezes NBP, Marek Belka, przy uprzejmej bierności wobec niego Rady Polityki Pieniężnej, choć skompromitowany w świecie finansowym, zapewne doczeka końca kadencji). Nie ma już jednak w rządzie ani Bartłomieja Sienkiewicza, ani Pawła Grasia, ani Radosława Sikorskiego. Ten ostatni, po swoich wypowiedziach deprecjonujących sojusz Polski i USA, przestał być dla Waszyngtonu wiarygodnym partnerem, można rzec, stracił „zdolność dyplomatyczną”. Amerykanie po prostu przestali z nim rozmawiać, kontaktem dla nich stał się minister obrony, a dziś także już wicepremier Tomasz Siemoniak. Zmiana na stanowisku szefa dyplomacji była wymogiem pilnym i raczej – z powodu naszego udziału w NATO i apeli o stworzenie jakiegokolwiek batalionu z amerykańskimi żołnierzami w Polsce w obliczu rosyjskiego zagrożenia – bezdyskusyjnym. To dlatego, by odrobić straty poczynione gadatliwością Sikorskiego, zabiegano o Jerzego Koźmińskiego, szefa Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności. Dopiero gdy ten odmówił, Donald Tusk namówił premier Kopacz do mianowania szefem dyplomacji Grzegorza Schetyny.

Na marginesie – proszę nie dawać się nabierać na opowieści o „autorskim” składzie rządu. Listę nazwisk, jak mówi Włodzimierz Czarzasty, po prostu Kopacz przyniesiono, pozwalając tylko na wprowadzenie bliskich koleżanek na dwa czy trzy stanowiska. Zatem decyzja o powołaniu Schetyny na szefa MSZ należała do Tuska i była obliczona na kompromitację Schetyny jako szefa dyplomacji. Wcześniej zarówno Bronisław Komorowski, jak i sam Schetyna uparcie zabiegali o udział tego drugiego w składzie Rady Ministrów, Donald Tusk z właściwymi sobie intencjami przydzielił resort, który był na ostatnim miejscu tych zabiegów. Nieznający języków, niemający wielkiego obycia na międzynarodowych salonach szef MSZ Grzegorz Schetyna ma po prostu „polec” w tym resorcie. Na dodatek z MSZ wyjęto sprawy związane z integracją europejską i utworzono dla nich oddzielne stanowisko pełnomocnika w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – objął je Rafał Trzaskowski. Znaczącej roli w polskiej dyplomacji ma więc minister Schetyna nie odegrać, przeciwnie, ma utonąć w papierach, być odciętym od partii i nie mieć czasu na „knucie”. Założenia Tuska okazały się złudne, gdy wszyscy zobaczyli żenującą słabość Ewy Kopacz. Przestrzeń na wielki powrót Schetyny do roli lidera PO stoi otworem.

Racja sitwy

Niemniej mamy bardzo słabego szefa dyplomacji, na którym na dodatek ciążą niejasne związki z biznesem hazardowym, nigdy w istocie niewyjaśnione. Potraktowanie stanowiska ministra spraw zagranicznych jako elementu gry wewnątrzpartyjnej, z całkowitą pogardą dla kompetencji z jednej strony, a z drugiej dla racji stanu Polski wobec zagrożenia działaniami Rosji, porażają. Właściwie jest kłopot ze skalą, w jakiej można to oceniać. Państwo jako zabawka? Właściwie nie. Gorzej, bo tu w ogóle nie ma państwa, jest tasowanie stanowisk, gra koterii. Myśli rządzących chodzą innymi niż „państwo” ścieżkami. O niczym innym nie świadczy zatrudnienie na stanowisku szefa MSW „naszej Piotrowskiej, która da radę”. W takiej sytuacji międzynarodowej i wewnętrznej (kryzys, bezrobocie, emigracja), w jakiej znajduje się Polska, to z punktu widzenia interesów państwa głupota w stanie czystym. Z punktu widzenia kliki – gra na utrzymanie się, choć jeszcze przez rok, na stanowiskach. Dlatego mimo kompromitacji, mimo bezdyskusyjnego braku merytorycznego przygotowania i zdolności do pełnienia funkcji premiera, Ewa Kopacz zdobędzie większość w sejmie. Do wyborów jest niewiele ponad rok – nikt nie będzie ryzykował rozwiązania parlamentu. Racja stanu przegrywa – nie pierwszy raz – z racjami sitwy.

Propaganda bez granic

Wróćmy jednak do pytania – jak to się stało? Czy Donald Tusk i jego otoczenie nie wiedzieli, jak słaba jest Kopacz? Trudno wyrokować, pewnie nie sądzono, że jest aż tak źle. Ale wydaje się, że powodem tej personalnej ekwilibrystyki jest głębokie przekonanie, że propaganda może wszystko. Oni są po prostu przekonani, że wylansować można każdego, przykryć wszystko, upudrować i wykreować dowolny przekaz i postać. Za tą decyzją stoi mocne jak granit przekonanie, że „ciemny lud to kupi”. Wiara w propagandę bez granic. Że owszem, początki bywają trudne, ale się panią premier wyszkoli. Że ludzie sarkają, ale że usłyszą w dziesiątkach głosów w największych, kontrolowanych przez władzę mediach, że „trzeba dać kredyt zaufania”, że machina jest skuteczna i działa. Jest przecież cały sztab ludzi, armia dziennikarzy, ekspertów, publicystów – oni pracują. Jest w tym z jednej strony poczucie siły, z drugiej przeświadczenie, że ta przemoc medialna stosowana przez PO od wielu lat jest w gruncie rzeczy akceptowana i przyjmowana przez Polaków. I daje owoce.

Odbudować zaufanie

Czasem jednak propagandystom brak konsekwencji. Wpisali w przekazy dnia frazę o tym, że najważniejszym zadaniem jest „odbudowanie zaufania Polaków”. Czyżby można było już mówić, że poprzedni rząd, gabinet Donalda Tuska, tego zaufania nadużył? Oczywiście nie – zaufanie trzeba odzyskiwać po bliżej nieokreślonych problemach, ale co bardziej wnikliwi widzowie rządowej telenoweli mogą przecież zacząć mieć wątpliwości. Na dodatek fatalnie rozpoczyna się działalność premier Kopacz w ocenie badanych w sondażach. Wprawdzie prorządowi interpretatorzy próbowali pierwszy po przedstawieniu rządu sondaż IBRIS dla „Rzeczpospolitej” przedstawić jako sukces – ma mniej przeciwników niż Tusk! – niemniej jasne jest, że i na tym polu, przekonania Polaków, odnieśli klęskę. Premier Kopacz startuje w sytuacji, gdy ma więcej przeciwników niż zwolenników: 37 proc. respondentów ocenia ją negatywnie. Dobrze – aż, jak na to, co zaprezentowała – 31 proc. Polaków. Natomiast niemal połowa badanych – 49 proc. – źle ocenia jej rząd, a znów 31 proc. (gdzie sondażownia ich znalazła?) ocenia go pozytywnie. Nie pamiętam rządu, który startowałby z tak złymi ocenami. Ale znów – wiara w to, że da się utrzymać władzę od eventu do eventu, przyświeca gabinetom w Alejach Ujazdowskich.

Kilka wydarzeń z reżyserowanego serialu już mieliśmy – spekulacje, kto do rządu, potem przedstawienie składu gabinetu na politechnice, zaprzysiężenie przez prezydenta, zdjęcia z siatkarzami itp. Teraz oczekiwanie na exposé i spekulacje, co w nim może być. No i wybór nowego prezydium sejmu. A potem – kolejne eventy. I tak do wyborów samorządowych. – No a dobro Polski? – spyta ktoś (naiwnie). Politycy PO, jak niegdyś Aleksander Kwaśniewski, mogliby odpowiedzieć: – Dobropolski? Nie znam takiego kandydata.

 



Źródło: Gazeta Polska

Joanna Lichocka