Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Sensacyjna historia skradzionej Madonny

Uniknięcie zniszczenia z rąk sołdatów, fałszerstwo, przemyt, śledztwo pani konserwator sztuki, wreszcie rewindykacja – to wszystko mieści się w pasjonującej historii jednego z najcenniejszych

Anita Gargas
Anita Gargas
Uniknięcie zniszczenia z rąk sołdatów, fałszerstwo, przemyt, śledztwo pani konserwator sztuki, wreszcie rewindykacja – to wszystko mieści się w pasjonującej historii jednego z najcenniejszych dzieł sztuki, jakie kiedykolwiek znajdowały się w zbiorach polskich. Mało kto wie, że w Polsce mamy tak wspaniałe arcydzieło z tak wyjątkową, sensacyjną wręcz historią. W muzeum, gdzie jest wystawiane, nie ustawiają się kolejki - pisze Anita Gargas w „Gazecie Polskiej”.

Wrocław, rok 1961. Mężczyzna samotnie maszeruje ulicą, niosąc z namaszczeniem ponadmetrowy pakunek. Nikt nie przypuszcza, że trzyma w rękach bezcenną przesyłkę ‒ „Madonnę pod jodłami” pędzla mistrza Lucasa Cranacha Starszego. Mężczyzna to przedstawiciel Muzeum Archidiecezjalnego. Ma dostarczyć arcydzieło do Danieli Stankiewicz z pracowni konserwacji Muzeum Narodowego we Wrocławiu, która miała się zająć niepokojącym pęknięciem obrazu.

Daniela Stankiewicz nie była uprzedzona o przybyciu gościa. W przeciwnym wypadku byłaby zapewne podekscytowana ‒ wiedziała przecież, że badanie tak wartościowego dzieła to wyjątkowe doświadczenie dla każdego konserwatora.

Gdy w końcu postawiono przed nią przesyłkę, nie wykazała emocji. ‒ Obraz przyniesiono z wielką czcią i uwagą, że trzeba szczególnie uważać na to arcydzieło, że przynoszą je do pracowni wyjątkowo. Ale jak tylko na nie spojrzałam, wiedziałam, że to nie jest Cranach! I od razu powiedziałam to pracownikowi, który je przyniósł. Wyraził wielkie oburzenie ‒ opowiadała Daniela Stankiewicz, gdy parę tygodni temu realizowaliśmy reportaż dla TV Republika.

Z pracowni Lucasa Cranacha wyszło wiele Madonn, ale ta, która od początku XVI w. przechowywana była we Wrocławiu, należała do wybitnie pięknych ‒ może dlatego, że autor wykonał ją w całości osobiście. Namalował Madonnę i Dzieciątko z natchnieniem danym wielkim mistrzom ‒ postaci są pełne słodyczy i delikatności, kompozycja jest nienaganna, a całość po prostu zapiera dech. Choć Daniela Stankiewicz nigdy nie widziała sławnego dzieła ‒ od wojny nie było ono eksponowane w miejscu publicznym, oglądali je tylko wybrańcy (podczas wojennej tułaczki obraz przewieziono najpierw do klasztoru w Henrykowie, potem ukryto w Dolinie Kłodzkiej; po wojnie wisiał w prywatnych apartamentach arcybiskupich) ‒ jej opinia była jednoznaczna:

‒ W tym obrazie pozornie wszystko było na miejscu. Ale przy zbliżeniu każdy fachowiec zaznajomiony ze starym malarstwem widziałby, że obraz wprawdzie spełniał wszelkie wymogi formalne i kolorystyczne, ale daleko mu było do XVI-wiecznego mistrza. Niczego mu nie brakowało, oprócz Cranacha! ‒ mówi Daniela Stankiewicz.

Początkowo sądziła, że chodzi o kopię. Kopie wykonywano zarówno w pracowniach mistrzów, jak i później, zwłaszcza w XIX wieku, a nowe obrazy nierzadko wiele kosztowały. Arcydzieła kopiowano ze względów bezpieczeństwa, by chronić oryginały.

Pani konserwator szybko jednak doszła do wniosku, że nie chodzi o kopię, którą zrobiono, by chronić oryginał, lecz o podróbkę oryginału tak, by ukryć fałszerstwo.

Zimmer kradnie Madonnę i przemyca do Niemiec

Daniela Stankiewicz trafiła w dziesiątkę, choć nie znała przebiegu zdarzeń sprzed 15 lat. Tuż po wojnie zniszczony ‒ przełamany prawdopodobnie przez sowieckiego żołdaka ‒ obraz postanowiono skleić, a ponadto uzupełnić uszczerbki w warstwie malarskiej. Szukano odpowiedniego fachowca. Ten fragment losów arcydzieła wyczerpująco opisał ks. Józef Pater, dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu, w wywiadzie dla „Gazety Wrocławskiej”: „Mieszkał w tym czasie we Wrocławiu ksiądz Siegfried Zimmer, który znał się na malarstwie, mało tego ‒ udzielał lekcji malowania m.in. swojemu parafianinowi Georgowi Kupke, wtedy bardzo młodemu człowiekowi. (...) Ksiądz Zimmer, któremu powierzono renowację dzieła, zlecił Georgowi Kupke, aby wykonał kopię obrazu. A dostęp do dzieła mieli, bo Zimmer miał przecież »Madonnę« u siebie w domu, gdzie miał ją naprawić. Kupke opowiedział mi, że namalował Madonnę z Dzieciątkiem, ale obrazu nie dokończył, bo w międzyczasie został wysiedlony z rodziną do Niemiec. Ks. Zimmer sam kończył kopię, malując na niej całe tło, krajobraz. Widać było, że to nie jest ta sama, delikatna, dokładna ręka Cranacha. Pewnie też do tego niedbalstwa doszedł sam pośpiech, bo ks. Zimmer też miał niebawem wyjechać” ‒ opowiadał dziennikarzom ks. Prater.

Zimmer, wykonując kopię, wiedział, że dokona kradzieży. W 1947 r., wkrótce po podmianie oryginału na podróbkę opuścił Polskę. Wyjeżdżał pociągiem. Aby przemycić arcydzieło, posłużył się wabikiem. Wiedząc, że na granicy celnicy wszystkich solidnie przetrzepią, obłożył bezcenny obraz ceratą i jak tacę położył sobie na kolanach. Równocześnie w walizce umieścił na wierzchu woreczek ze złotymi i srebrnymi monetami, licząc, że celnicy połakomią się na nie i nie sprawdzą reszty bagażu. I tak się stało. Podczas kontroli Zimmer, jakby nigdy nic, postawił kubek z herbatą na „tacy”, a celnicy, którzy zabrali się za przeglądanie zawartości walizki, odeszli zadowoleni po zarekwirowaniu garści monet.

Zimmer wraz z Madonną trafił do Niemiec wschodnich, potem do RFN. Swemu asystentowi Georgowi Kupke tłumaczył potem mgliście, że wywiózł obraz z Wrocławia, bo chciał go zachować dla kultury niemieckiej. „Może rzeczywiście ks. Zimmer czuł się patriotą niemieckim. Tylko że popełnił jeden błąd: po przyjeździe do Niemiec nie zwrócił obrazu do kościoła, »Madonna« nie powróciła do kultu. Zachował obraz u siebie, w domu, a ponadto ‒ próbował sprzedać go na rynku sztuki ‒ m.in. do Galerii Drezdeńskiej” ‒ opowiadał ks. Prater w „Gazecie Wrocławskiej”.

Na obraz z pewnością byłoby wielu chętnych. Od XVI w. był on we Wrocławiu. Do XIX w. wisiał w kaplicy św. Jana Ewangelisty, a potem ‒ ze względu na swą olbrzymią wartość ‒ został przeniesiony do skarbca. W czasie wojny był zabezpieczony i wywieziony do Henrykowa, potem ukryty w Dolinie Kłodzkiej. Po wojnie konserwator niemiecki przewiózł „Madonnę pod jodłami” do Wrocławia. Ponieważ katedra była zrujnowana, obraz przekazano do Muzeum Archidiecezjalnego. Wzmianka na ten temat ukazała się w jednym z niemieckich czasopism z 1958 r. ‒ nadmieniono przy okazji, że dzieło ucierpiało w wyniku działań wojennych i jest przełamane. Dlatego do Muzeum trafiło w dwóch kawałkach.

Jak fałszywka trafia do rezydencji arcybiskupa

I tak nadchodzi rok 1961. Jedno z wydawnictw francuskich przygotowuje monografię Cranacha. W związku z tym zwraca się do Kurii z prośbą o dobrej jakości kolorowe zdjęcie Madonny. To wtedy Kuria postanawia poddać obraz konserwacji i przekazuje go pracowni Danieli Stankiewicz. W środowisku konserwatorskim zapanowała konsternacja. „Jak to, tyle lat obraz wisiał w Kurii, a tu nagle okazuje się, że to nie oryginał?”. Daniela Stankiewicz musi udowodnić swoje tezy.

Miała szczęście, bo na początku swego śledztwa zdobyła bardzo dobrej jakości przedwojenne zdjęcie arcydzieła. Potem badała podobrazie, czyli podkład, na którym malowany był obraz. Oryginał malowany był na drewnie lipowym, falsyfikat ‒ na drewnie jodłowym. Okazało się, że wykorzystano destrukt ‒ fragment zniszczonej drewnianej kwatery z ołtarza gotyckiego.

‒ W tym momencie upewniłam się, że chodzi o fałszerstwo ‒ relacjonuje Daniela Stankiewicz. ‒ Destrukt bowiem miał na odwrocie resztki po gotyckich rzeźbach pomalowanych srebrną farbą. Srebrzenie zamalowano, by go nie było widać, i zaklejono listem opatrzonym pieczęciami i podpisanym przez dwóch członków kapituły wrocławskiej. List był po łacinie, a jego treść brzmiała następująco: „To jest niezwykle cenny dar, który kapituła przekazuje do prywatnej adoracji arcybiskupowi Milikowi”.

Dodawało to powagi dokumentowi i wzmacniało wrażenie, że chodzi o oryginał. Co dawał ten trick fałszerzom? Spowodował, że po konserwacji sfałszowana „Madonna pod jodłami” trafiła do apartamentu abp. Milika, gdzie rzadko kto ją oglądał. Z pewnością zaś nie mieli okazji jej ocenić żadni fachowcy z dziedziny sztuki. A to sprawiło, że fałszerstwo długo nie wychodziło na jaw.

Frędzle i perełki, czyli jak rozpoznać fałszerstwo

Daniela Stankiewicz wskazuje, że spoiny desek destruktu trochę się zgadzały z tym, co było na oryginale. Ale już same szczegóły malunku dalekie były od doskonałości. ‒ Technika temperowa pozwalała z olbrzymią precyzją malować detale, frędzle, poszczególne włoski na główce dziecka, liście, perełki. Technika olejna, której użyli Zimmer i Kupke, nie dawała takiej możliwości ‒ mówi. ‒ Dodatkową wskazówkę stanowiła krakelura (spękania na obrazie olejnym) ‒ na falsyfikacie były to spękania charakterystyczne dla malarstwa XX-wiecznego.

Na koniec pani konserwator zrobiła zdjęcia rentgenowskie obrazu, które stanowiły dodatkowy dowód potwierdzający jej przypuszczenia.

Ostatecznie w 1968 r. Daniela Stankiewicz opublikowała wyniki swoich badań w „Historii sztuki”, branżowym piśmie znanym na Zachodzie. ‒ Chodziło o to, by rozpowszechnić wiedzę o fałszerstwie i zapobiec próbom sprzedaży dzieła ‒ tłumaczy. ‒ To był strzał w dziesiątkę, bo później już nikt nie chciał tego obrazu kupować. Rozpoczęła się wielka wędrówka „Madonny” po różnych aukcjach, ale nie było chętnych.

Zimmer kończy tragicznie

Tymczasem Zimmer, który trafił pod Monachium, szybko okazał się człowiekiem, który ma olbrzymią słabość do antyków. Kolekcjonował zwłaszcza przedmioty ze starożytnego Egiptu. Spieniężenie arcydzieła Cranacha pozwoliłoby mu na rozwinięcie pasji kolekcjonerskiej. Według niektórych źródeł udało mu się sprzedać „Madonnę” w latach 60.

Ostatecznie los okazał się dla niego tragiczny. „Znaleziono go martwego w jego mieszkaniu, obrazu przy nim nie było. Nie wiadomo do dzisiaj, czy zmarł śmiercią naturalną, czy ktoś się do tego przyczynił. Nie wiemy także, czy wtedy obraz został mu skradziony, czy też wcześniej był już w obcych rękach” ‒ mówi ks. Prater w „Gazecie Wrocławskiej”.

Kupke, który sam został malarzem, po latach wyznał ks. Praterowi, że gdyby wiedział, iż tak potoczą się losy obrazu Cranacha, nigdy by tej kopii nie wykonywał. „Tłumaczył, że zrobił to wtedy, bo musiał z czegoś żyć, a z drugiej strony swojemu mistrzowi, ks. Zimmerowi, nie mógł odmówić. Po trzecie ‒ nie wiedział, że oryginał będzie sprzedany. Kupke liczył, że będzie zachowany dla kultury niemieckiej, że dla niej zostanie uratowany. Martwiło go, że po latach Cranach stał się przedmiotem handlu, niejasnych transferów. Stwierdził nawet: »Dziś wiem, że Cranach powinien być we Wrocławiu, we wrocławskiej katedrze«. W późniejszym liście, który do mnie przysłał, ponownie tak tę sprawę przedstawiał”.

Cranach na handel

Prace Danieli Stankiewicz trafiły na okres walki władz PRL z Kościołem. Dziennikarze wykorzystali sprawę fałszerstwa do ataku na Kościół, sugerując, że sprzedano oryginał na Zachód za ciężkie dolary.

Władze komunistyczne nie interesowały się informacjami, które docierały do jej placówek w zachodniej Europie. Np. do jednej z ambasad napłynął sygnał o próbie sprzedaży Cranacha na jednej z aukcji. MSZ nie podjął tematu. Tymczasem własne śledztwo dotyczące arcydzieła Cranacha przeprowadzili w latach 80. dziennikarze niemieckiego „Bunte” i „Spiegla”. Dotarli oni do skruszonego Georga Kupke, który ujawnił im prawdę o Zimmerze.

Po słynnym liście biskupów polskich do biskupów niemieckich w sprawę próbował zaangażować się Episkopat Niemiec. Chciał uczynić gest pojednania w stronę Kościoła polskiego, wykupując dzieło. Ale za wykupienie zażądano 15 mln marek niemieckich. Ta kwota okazała się zbyt wygórowana nawet dla niemieckiego Episkopatu.

Jedno jest pewne ‒ obraz stał się przedmiotem handlu na czarnym rynku. W internecie można znaleźć opowieści o podwójnych oszustwach: jeden z „miłośników sztuki” najpierw kupił dzieło Cranacha (wiedząc, że nie nabywa go od prawowitego właściciela), a potem zamienił z kimś innym na obraz innego mistrza, który okazał się fałszywką ‒ kolekcjoner nie mógł iść na policję, bo wcześniej wszedł w posiadanie dzieła nielegalnie...

‒ Posiadacz „Madonny pod jodłami” ‒ odróżniam posiadacza od właściciela, którym niezmiennie była parafia katedralna wrocławska ‒ próbował jej się pozbyć. Ale to nie oznacza, że Madonna była na rynku ‒ opowiadał w TV Republika prof. Wojciech Kowalski z zespołu ds. rewindykacji dóbr kultury MSZ. ‒ Prof. Jan Białostocki [b. kurator Galerii Sztuki Obcej Muzeum Narodowego w Warszawie], nieżyjący już historyk sztuki o świetnych międzynarodowych kontaktach, powiedział mi kiedyś, że miał wizytę antykwariuszy z Nowego Jorku, którzy złożyli mu propozycję: jeśli Polska zrezygnuje z praw do tego obrazu, to oni są gotowi ufundować dar za niebagatelną wtedy kwotę 200 tys. dol. dla Muzeum Narodowego w Warszawie. Profesor powiedział mi, że pokazał im drzwi, bo takich rozmów nie chciał prowadzić. Ale to pokazuje, że chętni wiedzieli, iż nawet jeśli kupią obraz, to będą musieli go natychmiast oddać twierdzi prof. Kowalski.

„Madonna pod jodłami” trafiła ostatecznie do szwajcarskiego kolekcjonera, który przypuszczalnie odziedziczył obraz. To on zadecydował, by przekazać arcydzieło szwajcarskiemu Kościołowi. A ten najpierw zamierzał spieniężyć Cranacha na cele charytatywne, a potem uznał, że jednak zwróci go prawowitemu właścicielowi. W ten sposób w zeszłym roku „Madonna pod jodłami” wróciła do Polski, do Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu.

Co ciekawe, gdy w XVI w. składano u Cranacha zamówienie, zlecono mu namalowanie dwóch Madonn. Druga, „Madonna z Dzieciątkiem”, trafiła do kolegiaty w Głogowie i potocznie nazywana jest „Madonną Głogowską”. Podczas wojny została zrabowana („zabezpieczona”) przez Sowietów i obecnie znajduje się w Muzeum Puszkina w Moskwie. Nic nie wskazuje na to, by strona rosyjska zamierzała nam ją oddać.

 



Źródło: Gazeta Polska

Anita Gargas