Nie powiem nic odkrywczego, ale nie ma dobrej twórczości bez mecenatu. Oczywiście ta komercyjna, dla gawiedzi, ścigająca się w dążeniu w dół, poradzi sobie doskonale, ale wartościowa? Nie ma co przypominać, jak ważny był mecenat Oktawiana Augusta, Medyceuszy, królowej Elżbiety czy naszego króla Stasia, skądinąd zdrajcy. W każdym przypadku był to mecenat rozsądny, a nie chaotyczne rozdawnictwo mamony w ręce rozmaitych hochsztaplerów, czym zajmują się włodarze kultury w czasach współczesnych. Ich poprzednicy doskonale wiedzieli, że prawdziwa sztuka to cienka ścieżka między pretensjonalnymi arcydziełami a prostactwem schlebiającym najniższym gustom, a próbę czasu zwycięsko pokonują pierwszorzędne dzieła sztuki drugorzędnej. Oczywiście skądinąd mecenat mecenatowi nierówny, dość porównać mecenasów dwóch pisarzy z różnych epok: Moliera i Bułhakowa. Obu przyszło działać w czasach rządów absolutnych. Pierwszemu przyświecał król Słońce – Ludwik XIV, drugiemu Józef Słoneczko, czyli Josif Wissarionowicz Dżugaszwili vel Stalin. Zastanawiam się, czy pisząc biografię Moliera, autor „Mistrza i Małgorzaty” porównywał owe dwa mecenaty. Molier – nadworny komediant (co lepiej brzmi niż dworski tapicer) żył z łaski króla. Ten sponsorował jego dokonania, łagodnie łajał, gdy satyra była zbyt śmiała, i brał w obronę pisarza przed atakami pociesznych wykwintniś czy innych świętoszków. Zasługi Stalina są mniejsze. Pozwolił Bułhakowowi żyć i nic więcej. Wystawiono jedyną sztukę „Dni Turbinów”, którą generalissimus wielokrotnie obserwował z loży, i płacono mu chudą pensję. Czy to mało? Nie zmuszano go, by pisał wiernopoddańcze utwory, nie wysyłano do łagru, nie trzymano w Lefortowie. Mógł tworzyć do szuflady, a gdy postanowił spalić swoje arcydzieło, w głębinach Łubianki przechowano dla potomnych kopię. Ergo mecenat w obu wypadkach był fantastyczny, tylko czasy dla artysty jakby mniej.