Czas wreszcie zacząć stawiać poważne pytania o to, na ile zakres naszej wolności jest jeszcze zgodny z normami konstytucyjnymi, a na ile zmierza on w stronę demokracji fałszywej – pisze Tomasz Łysiak w „Gazecie Polskiej”.
Pewna dość frywolna i bezczelna aktoreczka, panna Jenny Philis, stojąc na deskach Teatru Francuskiego w Warszawie, niemiłosiernie fałszowała, raniąc nie tylko wrażliwość estetyczną, lecz także etyczną publiczności. Każdy z widzów, który 8 maja 1819 r. przybył do Pałacu Radziwiłłowskiego oglądać operetę Nicolego zatytułowaną „Michał Anioł”, wiedział bowiem doskonale, iż panna Philis ma w nosie nie tylko zasady dźwiękowej harmonii, lecz także zasady moralne. Mówiąc brutalnie –
puszczała się z co drugim rosyjskim oficerem stacjonującym w Warszawie, a śpiewając swą partię w operecie, trzepotała do swych adoratorów rzęsami i wyginała słodko wargi. Jednak czarę goryczy przelało to, że nie tylko mizdrzyła się do kacapskich fircyków, nie tylko fałszowała (choć puchły uszy), lecz także – jak to zanotował Julian Ursyn Niemcewicz – czyniła to „z karamelem w gębie”. Aleksander Kraushar pisał, że „takim jawnym lekceważeniem widzów wywołała niesforne okrzyki i poświsty, zakończone wtargnięciem policyi na salę i aresztowaniem hałaśliwszych demonstrantów”.
Miss Jenny, obrzucana owymi „poświstami i okrzykami”, uciekła ze sceny, lecz natychmiast przystąpiła do kontrnatarcia, skarżąc się wszystkim swoim kochankom-oficerom, umocowanym w sztabie księcia Konstantego. Ci pociągnęli za odpowiednie sznurki i wtedy dopiero się zaczęło. Prezydent miasta Karol Woyda, z rozkazu samego Wielkiego Księcia, wydał zalecenie, by w całym mieście na ulicach, murach, bramach i płotach
wywiesić ogłoszenia, w których surowo się zabrania ubliżania aktorom „pod groźbą natychmiastowego uwięzienia opornych i kar policyjnych”. Byłoby to całkiem zabawną anegdotką, gdyby nie fakt, że z powodu karamelu w gębie panny Philis rozpoczęła się zmasowana akcja zamykania ust Polakom i rozszalała się cenzura.
Skandal na Wiejskiej
Zdawać się może, iż casus cukierka operetkowej aktorki może być niczym w porównaniu z całym zatrutym tortem, jakim dławią się, fałszując niemiłosiernie, główni artyści politycznej sceny polskiej, którzy ją obecnie okupują i za nic nie chcą z niej zejść. Nawet gdy publiczność tupie i gwiżdże, uśmiechają się tak, jakby słyszeli z jej strony burzę oklasków. Gdy ludzie, oburzeni tym, jak traktuje się w Polsce wolne wybory i jak podchodzi do fundamentalnych praw konstytucyjnych, weszli do budynku prezydenckiego, w którym swój nieporadny spektakl odgrywała Państwowa Komisja Wyborcza, władza ukryta za dziesiątkami parawanów postanowiła wydać rozkaz policji, by ta zaprowadziła porządek i ukróciła „niesforne okrzyki i poświsty”.
Aresztowano przy tym nie tylko protestujących, lecz także wykonujących swoją pracę dziennikarzy. Co więcej, gdy już zorientowano się, że nie ma żadnej wątpliwości, iż żurnaliści wykonywali na miejscu jedynie swoje służbowe obowiązki, i tak wsadzono ich do tymczasowego aresztu, a następnie postawiono w stan oskarżenia.
Czas wreszcie zacząć zadawać poważne pytania o to, na ile zakres naszej wolności jest jeszcze zgodny z normami konstytucyjnymi, a na ile zmierza on w stronę demokracji fałszywej.
Podobnie było w dobie po Kongresie Wiedeńskim. Wydawało się przecież, że swobody, jakie osobiście nam gwarantował car Aleksander I i konstytucja nadana Królestwu Polskiemu, zapewnią faktycznie jakąś autonomię.
Bardzo szybko jednak okazało się, że zarówno konstytucja, jak i instytucje czy urzędy są jedynie fasadowymi, zewnętrznymi formami, które tylko stwarzają pozór wolności. W istocie rządził Polską nie namiestnik Zajączek, lecz komisarz Nowosilcow i Wielki Książę (mający przecież oficjalnie jedynie stanowisko szefa armii). Dla każdego było zresztą jasne, że jedyną, despotyczną władzę w Polsce sprawuje car. Wysoce łatwowierny cudzoziemiec mógłby się dziwić –
„ależ jakże to?”, „a konstytucja?”, „a polskie wojsko?”. Lecz wystarczyłoby, żeby przyszedł na jedno spotkanie rządowej rady, na jakim zasiadał jako „obserwator” Mikołaj Nowosilcow, żeby naocznie się przekonał, w czyim ręku leży faktyczny rząd nad królestwem. Jednym z istotnych aktów zawłaszczania nawet szczątkowych objawów polskiej wolności była właśnie kwestia wprowadzenia cenzury.
Dziennikarska odwaga
Historia z cukierkiem panny Philis nabrała więc szybkiego rozpędu. Trzeba pamiętać, że był to czas, w którym można mówić o tworzeniu się dopiero zawodu dziennikarza (pomimo iż historia prasy polskiej zaczęła się dużo wcześniej), tak jak dzisiaj go rozumiemy. Kraushar pisał, że kształtować się zaczął „stan dziennikarzy zawodowych, naśladujących ciętość publicystów paryskich w traktowaniu spraw publicznych”.
Na czele tego nowoczesnego prądu stała „Gazeta Codzienna, Narodowa i Obca” redagowana przez Brunona hr. Kicińskiego oraz Teodora Morawskiego. Pierwszy numer ukazał się 3 października 1818 r. Pisali w niej młodzi publicyści o ciętym piórze i odważnym sposobie patrzenia na rzeczywistość, np. Franciszek Skomorowski.
Na tle innych miałkich pism ówczesnego „mainstreamu” gazeta wyróżniała się śmiałością poglądów. Nic więc dziwnego, że gdy tylko policja rozwiesiła w Warszawie plakaty zakazujące ubliżania typom pokroju panny Philis, dziennikarze „Codziennej” zaczęli natychmiast walczyć z tymi jawnymi przejawami moskiewskiego despotyzmu. Trzeba pamiętać, że w XIX w., w całym cywilizowanym świecie było przyjęte, że publiczność teatralna może wyrażać nie tylko swój zachwyt, lecz także niezadowolenie, buczeć czy nawet gwizdać. Należało to do części „umowy społecznej”, w której dla każdego było jasne, że widza traktuje się jak nabywcę towaru o nazwie „dzieło sztuki”. Jeśli nie jest ono wykonywane należycie, ten, kto zapłacił pieniądze za oglądanie bubla, ma prawo wyrazić niezadowolenie. W wypadku jednak występu w Pałacu Namiestnikowskim (tak go zwano po roku 1818 i zabawne, że zwie się go tak i dzisiaj), dochodził jeszcze fakt powiązań panny Philis z rosyjskimi oficerami.
W każdym razie w dzienniku redagowanym przez Kicińskiego, w numerze 183 z 14 maja 1819 r., pojawił się artykuł Franciszka Skomorowskiego „O nadużyciach policyi w państwie konstytucyjnym”. Autor napisał tak:
„Gdyby w jakim kraju konstytucyjnym zwierzchność policyjna wydała obwieszczenie, iż kto na widowisku publicznem świstać, sykać lub wzgardę osobom to widowisko dającym okazywać będzie – wyprowadzonym, pod areszt wziętym i policyjnie skazanym zostanie, pytam się: byłoby to konstytucyjnie czy arbitralnie? Kupujący dzieło ma niezaprzeczenie prawo wyrazić o nim publicznie zdanie swoje. Może go zganić, może je chwalić, jak mu przekonanie wskazuje”.
Następnego dnia ukazał się kolejny tekst Skomorowskiego, który pytał:
„Od jakiegoż to czasu i w jakim to kraju nieukontentowanie ze złej gry aktorów, przez publiczność okazane, uważane jest za wzgardę dla jej osoby? Co mówię – że uważane jest za przestępstwo policyjne i policyjnie jest dochodzone i policyjnie karane? Nie będę się rozwodzić nad tem, co każdy sam czuje”.
Potem autor prosił wydawców o wydrukowanie apelu do policji, by cofnęła wydawane wyroki i na koniec dodał:
„Woła o to głos wszystkich, wołać będzie póty, coraz silniej, aż sprawiedliwość otrzyma, a jeżeli wyrażana wola rządu postanowienie to nakazała – w imieniu konstytucji, w imieniu praw naszych, wołamy do Rządu samego, aby nam sprawiedliwości nie odmówił”.
Pod artykułem redakcja umieściła dopisek: „
Każdy prawy Polak, przywiązany do konstytucji krajowej, śmiało by przemówił, gdy ta konstytucyjna tarcza swobód naszych zgwałconą zostaje”.
Zrobił się wielki szum. Musiano dodrukowywać gazetę, tak była rozchwytywana przez czytelników. A to z kolei wzbudziło wściekłość rosyjskiej władzy.
Wolność i namiestnik Zajączek
Drukarnię „Gazety Codziennej, Narodowej i Obcej” zamknięto. Kicińskiego, Morawskiego i Skomorowskiego wydalono z posad urzędniczych, po czym wezwano do Belwederu, gdzie otrzymali odpowiednią reprymendę. Następnie Wielki Książę zmył głowę namiestnikowi Zajączkowi, i to podobno solidnie. Już kilka dni później, 22 maja 1819 r., to właśnie Zajączek wniósł i przeprowadził uchwałę o ustanowieniu cenzury:
„Wszystkie gazety i pisma peryodyczne bez żadnego wyjątku podlegać odtąd mają cenzurze rządowej” – tak ją zapisano w Dzienniku Praw Królestwa, w tomie VI. I w ten sposób zaczęła się dalsza walka o to, jak my, Polacy, rozumiemy wolność słowa, a jak jej zakres rozumieją Rosjanie. Walka o wolność dziennikarzy w głoszeniu poglądów stała się symbolem szerszego spectrum spraw związanych z niezależnością i niepodległością.
Nikomu wtedy nie śniło się oczywiście, że nadejdą czasy jeszcze gorsze, że Polskę czeka „noc Paskiewiczowska”, trudne lata po Powstaniu Styczniowym, a nawet odzyskanie Niepodległości w roku 1918 będzie krótkotrwałe. Że walka o wolność słowa nabierze jeszcze innego wymiaru nie tylko podczas okupacji, lecz także potem – za Bieruta, Gomułki czy Jaruzelskiego. Że cenzura będzie działać bez wytchnienia, a na ulicy Mysiej w Warszawie będzie rezydował cenzor. Jednak cenzor podstępny, najtrudniejszy do wypatrzenia, znajdował się w głowach ludzi. Odzywał się wtedy, gdy siadali nad pustą kartką, gdy pochylali głowę i gdy pióro zaczynało stawiać kolejne litery. Ten cenzor działał sam, kazał czasem coś przemilczeć, czasem napisać lżej, mniej dosłownie, czasem – po prostu – skłamać.
Ten cenzor, duchowy urzędnik odwiecznych reżimów, jest najgorszy. Siedzi w duszach jak robak. Przenosi się z ekranów telewizorów, spływa ze szpalt gazet, sączy z portali internetowych.
Na dywanik do Belwederu
Wybory samorządowe stały się dla wielu Polaków dowodem na to, że nie żyjemy w państwie prawa.
Że nie żyjemy w państwie sprawiedliwości. Że kłamstwo tak łatwo sprzedawać, jak kiedyś cukierki na targach – za grosze. Gawiedź sama go pragnie i sięga po nie łapczywie. Sięga, by uspokajać własne sumienie.
Po awanturach z panną Philis oraz po tym, jak zlikwidowano w Królestwie „Gazetę Codzienną, Narodową i Obcą”, powstało kolejne pismo, które samym tytułem doprowadzało Rosjan do wściekłości. Mowa o „Orle Białym”.
W pierwszych numerach „Orła Białego”, ze stycznia 1820 r, pisano o sprawie wyboru marszałków sejmikowych. „
Wybory marszałków sejmikowych nie zależą wprawdzie od obywateli, jednakże przestrzeganie godności narodowej i tu jest ich udziałem. Świeży tego przykład dali obywatele jednego powiatu, którzy człowieka mniej godnego piastowania laski przymusili do złożenia jej sposobem bardzo naturalnym – zagrożeniem wydrukowania własnego jego życia”. Przykład tego jednego powiatu podziałał na inne. Kolejni ludzie zaczęli domagać się przejrzystości i uczciwości.
„Gdyby się upowszechnił zwyczaj drukowania takich biografii, wytykających prosto i historycznie czyny osób, ileż to ludzi niegodnych odsunięto by od urzędów! Każdy starając się o jaki stopień, przynajmniej wtedy zajrzałby do sumienia i obrachowałby się z niem, czy może śmiało tym w oczy spojrzeć, którym ma przodkować; czy – jeżeliby był urzędnikiem – nie umaczał ręki w groszu publicznym?”.
Ten artykuł wywołał w sferach urzędowych prawdziwą burzę.
Wielki Książę wzywał redaktorów do Belwederu, a Nowosilcow powołał specjalną komisję do spraw cenzury. Walka o wolność słowa zaczynała się dopiero rozkręcać.
Źródło: Gazeta Polska
Tomasz Łysiak