PiS robi wszystko, aby przegrać wybory. Zagraża demokracji, bo przed parlamentarną rozgrywką tworzy komisję ds. rosyjskich wpływów, by uderzać w opozycję. To ewidentna pałka na Donalda Tuska, wzorce jak z epoki słusznie minionej – tak komentatorzy polityczni w największych mediach relacjonowali powołanie komisji w ubiegłym roku. Teraz Donald Tusk idzie dalej, pomija ścieżkę sejmową i koalicjantów, ale wrzawy nie ma.
Gdy PiS zaproponowało powołanie komisji sprawdzającej wpływy rosyjskie w latach 2007–2022, debata rozgrzała się do czerwoności. Większość komentatorów, dziennikarzy i publicystów natychmiast podchwyciła frazę „lex Tusk” jako wyraz dezaprobaty wobec inicjatywy, zgodnie z retoryką opozycji. Oskarżano PiS – pal licho, że nieprawdziwie – o to, że zamierza wpływać na wynik wyborów, określając, kto był rosyjskim agentem. Nie pozostawiono suchej nitki na środkach zaradczych stosowanych wobec osób wskazanych przez komisję jako te, które działały na rzecz interesów Rosji – czyli zakazie sprawowania funkcji tam, gdzie dysponuje się środkami publicznymi, na okres 10 lat, z możliwością odwołania tylko do sądów administracyjnych, a nie powszechnych.
Te przepisy zniknęły wraz z prezydencką nowelizacją. Nikomu nie groziła de facto sankcja wykluczająca z polskiej polityki. PiS, rzucając pomysł komisji ds. rosyjskich wpływów, miało pogrążyć swój wynik i pomóc Donaldowi Tuskowi w uzyskaniu sporej frekwencji na marszu 4 czerwca. Dla main-
streamowych publicystów był to ostateczny dowód na autorytarne ciągoty Jarosława Kaczyńskiego. Teraz siedzą cicho. Jakoś nie słychać głosów, że KO kopie sobie grób przed możliwą 10. porażką z rzędu w wyborach.
A Donald Tusk pojechał po całości. Premier wymyślił pozaustawowe gremium działające pod auspicjami Kancelarii Premiera. Wiedząc, że pomysł powołania komisji ds. rosyjskich i białoruskich wpływów nie zostanie zaakceptowany przez koalicjantów, wybrał ścieżkę nietransparentną, można rzec – nieuczciwą. Nikt nie będzie przyglądał się pracom gremium kierowanym przez gen. Jarosława Stróżyka, byłego żołnierza WSI, który – co powinno go wykluczać – recenzował poprzednią komisję i wielokrotnie dawał upust politycznym emocjom w mediach społecznościowych, zanim usunął stamtąd konto. Już sam fakt kariery w Wojskowych Służbach Informacyjnych, które zlikwidował Antoni Macierewicz, którego z kolei ma „prześwietlać” komisja, powinien wykluczać kandydaturę Stróżyka. WSI były służbami głęboko zinfiltrowanymi przez Rosjan, gdyż ogromna część kadr wywodziła się jeszcze z czasów Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego przed przemianami ustrojowymi.
Ale, co gorsza, premier zapowiedział, iż od 9 do 13 członków będą wybierać... ministrowie. To jaskrawy dowód na upolitycznienie komisji! Poprzednią wybierali posłowie, a więc, cokolwiek
by mówić, zachodził demokratyczny proces, choć niepozbawiony politycznego wpływu. Teraz, wedle uznania, decydować mają ministrowie – bez żadnej kontroli. Kogo chcą, mogą wybrać. PiS mocno obrywało się – i w tym aspekcie akurat słusznie – że tworzy komisję w roku wyborczym, a miało na to aż
siedem lat.
Ileż to „Gazeta Wyborcza”, TVN24, Oko.press, Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, wylali łez nad upadkiem standardów demokratycznych. Coś takiego organizować pół roku przed wyborami? Nie można! No więc teraz, w nagrodę, Tusk zaproponował utworzenie komisji ds. rosyjskich wpływów na trzy tygodnie przed wyborami. Gremium z prof. Sławomirem Cenckiewiczem na czele bardzo szybko przygotowało ponad 100-stronicowy raport?
Nic to, następcy mają opublikować wnioski tuż po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Tusk jeszcze, zupełnie bezczelnie, dodał, że to po to, aby nie było zarzutów o chęć wpływania na wybory. Dziennikarze siedzą cicho mimo upływu dni. Nikt nie grzmi o faktycznym lex Tusk, nikt nie zwołuje marszów. A przecież i wielu dziennikarzy łamało standardy, jeśli w ogóle można o nich jeszcze mówić w polskiej rzeczywistości, chwaląc się uczestnictwem w politycznej demonstracji antyrządowej. I jak tu nie mówić o zakłamaniu tej grupy zawodowej?
Mało tego, Donald Tusk uraczył nas też słowotokiem, z którego wynika, że komisja przed wybraniem członków i rozpoczęciem prac ma już pierwsze wnioski.
Pętla informacyjna zaciska się wokół Antoniego Macierewicza
– ogłosił premier.
Pomyślmy przez moment: co by było, gdyby na konferencji prasowej zapowiadającej powstanie komisji ds.rosyjskich wpływów rok temu Jarosław Kaczyński rzucił do dziennikarzy, że „pętla wokół Donalda Tuska coraz mocniej się zaciska”?
Chyba nie muszę tłumaczyć, jaki byłby krzyk i ile pojawiłoby się w publicystyce argumentów o kolejnym końcu demokracji w Polsce. Co wolno jednak jednemu, nie wypada robić drugiemu – tak to dokładnie wygląda w medialnym przekazie. Na koniec Borys Budka poniekąd wyjawił, jakie mogą być intencje rządzących. – Gdyby się okazało, że w tej układance jest jakieś sterowanie z Moskwy, chociażby rozsadzanie Unii Europejskiej, działalność polityków PiS, pan wyobraża sobie wniosek o delegalizację PiS z tego powodu? – został zapytany w programie TVP Info.
Oczywiście. Ja sobie wyobrażam taki wniosek. Dlatego że PiS jest partią polityczną, która bazuje na najgorszych, autorytarnych rozwiązaniach. PiS jest partią polityczną, która przez ostatnie osiem lat, dążąc za wszelką cenę do utrzymania władzy, naraziła polski interes
– odparł Borys Budka.
Właśnie o to chodzi. Co prawda komisja nie ustali żadnego „rozsadzania UE”, bo takie wyświechtane pseudoargumenty podlegają przeróżnym interpretacjom. Dla jednych krytyka polityki unijnej będzie słuszna
i zgodna z polskimi interesami, dla drugich „działaniem na rzecz Rosji” – co zupełnie nie przeszkadza rządowi Donalda Tuska odnawiać „doskonałych” relacji z Niemcami mimo ich infiltracji przez rosyjskie służby i intratnej współpracy wielu polityków z Kremlem.
W istocie pomysł Budki, by w kontekście rosyjskich wpływów delegalizować formację przez lata atakowaną za antyrosyjskie poglądy i rusofobię – to już kuriozum nie z tej ziemi. Jeszcze w kampanii w 2014 r. koalicjant KO, a więc PSL, straszył w kampanii samorządowej, że PiS doprowadzi Polskę do wojny z Rosją. W 2014 r.!
Wtedy, gdy kończyła się polityka resetu, a aneksja Krymu doprowadziła do krachu intelektualnego i strategicznego wszystkich zwolenników polsko-rosyjskiego pojednania na szczeblu politycznym, gospodarczym i w sferze bezpieczeństwa. Skoro PiS ma być zdelegalizowane za współpracę z partiami prawicowymi w Europie, bo to jest główny argument na prorosyjskość tej formacji, to co zrobić z człowiekiem, który zgodził się na niekorzystną i wieloletnią umowę gazową z Gazpromem? Co z politykiem, który gwarantował, że nikt „piachu w tryby nie będzie sypał” w relacjach z Kremlem? Kogo rosyjska prasa określała mianem „ich człowieka w Polsce”?
A co z ministrem, który będąc w opozycji, zamieścił zdjęcie wybuchu Nord Streamu 2, podpisując go: „Thank You, USA”? Stany Zjednoczone określiły takie sugestie jako wpisywanie się w brednie rosyjskiej dezinformacji. Wreszcie, jak traktować mecenasa, który niczym pudło rezonansowe powtarzał idiotyzmy o planach zaboru zachodniej Ukrainy przez poprzedni rząd albo bronił budowy Nord Streamu 2 jako
biznesowego przedsięwzięcia, z którego mogłaby skorzystać Polska? Mówiąc wprost: Borys Budka uznaniowo, wedle klucza politycznego, chce decydować, czy największa partia w Polsce, ciesząca się poparciem ponad 35 proc. wyborców, powinna zniknąć. Co by się stało, gdyby taka deklaracja padła z ust
Jarosława Kaczyńskiego na ponad dwa tygodnie przed wyborami?