Od pstryknięcia palcami – następuje wolta w przekazie, związana z tym, że akurat tak „nam wygodniej”. I dokładnie to właśnie stało się w sprawie granicy z Białorusią w narracji środowiska „anty-PiSu”. Nagle „rodziny z dziećmi” już nie są rodzinami z dziećmi, Ahmedy pływające sześć dni w strumieniach przestały w nich pływać, zniknęły dziecięce buciki z lasów, media nie koczują z kamerami pod płotem granicznym, by pokazywać „biednych uchodźców”, a ci z kolei stali się z miejsca terrorystami, narzędziami w rękach Putina i Łukaszenki.
Czyli dokładnie tym, czym byli od początku i na co wskazywał PiS, kiedy budował zaporę na granicy. Teraz zresztą nawet ona okazuje się za mała i Tusk postawi pewnie jakieś większe umocnienia. Linię Maginota. A nie, przepraszam, Linię Zygfryda. Czy Gustawa. Kosiniak-Kamysz zaczął zapowiadać na co pójdą milionowe wydatki MON, by wzmocnić granicę – otóż na naturalne przeszkody terenowe mające nas zabezpieczyć przed wojną: bagna i moczary. Wiadomo, czołg w bagnie ugrzęźnie, a piechotę zaatakują strzygi, świtezianki i wodniki.
Wszyscy z napięciem czekają teraz na zaangażowanie elit intelektualno-kulturalnych. Na nowy film Agnieszki Holland, drugą część „Zielonej granicy”, która winna nosić tytuł „Granica z żelaza”. Film opowiadać będzie o bohaterskich funkcjonariuszach służb granicznych i wojsku. I o aktywistach, którzy jadą do lasu, by wspierać mundurowych, zawozić im w termosach herbatę, wciskać śpiwory i rękawice na baranim futerku.
Głównym bohaterem będzie poseł Franek, biegający za migrantami-terrorystami i wydzierający im pudełka z pizzą, które niegdyś wręczał. W finale zaś wejdzie Tusk. Cały na biało. W słońcu zalśni liczący wiele kilometrów pas umocnień zbudowany z żelaza, stali i betonu. Mur Donalda.