Gdy GUS przymierzał się do podania danych o lipcowej inflacji, niektórzy z dziennikarzy, chcąc popisać się swoim znakomitym poinformowaniem, stresowała swoich odbiorców tajemniczym zapowiadaniem sporej niespodzianki. Co odważniejsi mówili nawet, że będzie to niespodzianka prawdziwa, czyli dobra. I faktycznie – lipcowa inflacja przyhamowała, co niektórym daje nadzieje, że najgorsze już za nami.
Czy tak się stanie, tego nie wiemy. Za część inflacji odpowiada jeszcze pomoc covidowa, za inną część wojna, a na tym przecież powody wzrostu cen się nie kończą. Rosną ceny paliw, prądu i ogrzewania, skokowo drożeje gaz dla odbiorców nieindywidualnych, słowem, będzie jeszcze z czego dodawać do skaczących na sklepowych półkach i paragonach cyfr. I nie ma co udawać, ze nie uderza to w ludzi, jednak problemem krytyków władzy jest to, że nawet tego nie potrafią sprzedać, choć przecież ten jeden towar wciąż i bez końca tanieje. Inflacja uciążliwa malowana jest jako zabójcza i wyjątkowa, a do tego – wyłącznie nasza, polska, ze stemplem „made in Poland” i podpisem prezesa NBP. Tyle, że to wszystko tak jakby nie do końca prawda. Ceny wzrosły wszędzie, a niektóre u nas nawet mniej, niż gdzie indziej, choć to małe pocieszenie, gdy trzeba jednak płacić. Tyle, że wciąż jeszcze wielu Polaków pamięta, jak ceny rosły na początku lat 90-tych, co zaczęło się przecież od „urealnienia” cen energii i zostawienia ludzi i fabryk samych sobie. Fabryki zostawiono, by zarosły lub sprzedano na wykończenie już pod obca flagą, ludzi nie miał kto kupić, więc zostali na lata w swojej beznadziei, która dla wielu dopiero niedawno zaczęła się wreszcie stawać wspomnieniem.
Gdy zaczynał się wzrost cen czasów przełomu, ciekawe było śledzenie cen tygodników. Gdy te rosły, najpierw czytelników uprzedzano zwyczajowo dwa tygodnie wcześniej, później – na tydzień przez podwyżką, wreszcie i to już nie pozwalało nadążyć, o nowej cenie dowiadywali się, kupując swoje pismo w kiosku. Jeśli oczywiście nie upadło na fali przemian i pierwszych bankructw wolnej Polski. Opuszczone redakcje nie straszą jak porzucone fabryki, będące chyba ideałem liberalizmu, sądząc po podejściu dzisiejszej opozycji do wszelkich inwestycji. Kieszenie zapewne jeszcze jakiś czas będą szybciej robić się puste, a i zima, nawet pomimo sporego wysiłku, by tego losu uniknąć, może być chłodna i pełna, oby nie za ciężkich, wyrzeczeń. Gdy jednak ktoś próbuje straszyć nas kompletnym upadkiem wszystkiego, poza wskaźnikiem inflacji, zacznijmy od pytania, gdzie był i co robił te trzydzieści parę lat temu. Gdy inflacja z 350 wzrosła do prawie 700 proc. Względnie – co robili jego polityczni idole.