Słowa przewodniczącej Komisji Europejskiej wypowiedziane w Warszawie w dniu ogłoszenia unijnej akceptacji dla polskiego Krajowego Planu Odbudowy nie brzmiały jak komunikat o zakończeniu sporu pomiędzy Polską a Komisją Europejską, lecz o jego wejściu w nowy etap.
Warunkowy tryb wypowiedzi o wypłacie pieniędzy wówczas, kiedy wprowadzone zostaną w życie „reformy i inwestycje”, oznacza, że ciąg dalszy politycznych uprzejmości na linii UE–Polska przed nami. Gra, w której ubiegłotygodniowa konferencja była tylko podsumowaniem jednego z etapów, jest w istocie grą o to, jak mają wyglądać w przyszłej Unii Europejskiej granice kompetencji państw członkowskich. To stawka w istocie dużo wyższa niż pieniądze z programu KPO czy nawet całość funduszy, jakie wykreowane zostały przy tej okazji, po raz pierwszy pozwalając Unii Europejskiej na finansową podmiotowość. Zaciąganie na rynku własnych zobowiązań finansowych – czytaj: długów – co do tej pory w tej skali zarezerwowane było wyłącznie dla państw. Te pieniądze służyć mają jako narzędzie do stworzenia sytuacji, w której UE dostanie do ręki marchewkę, uzupełnianą niezbyt grubym kijem, którym już dysponuje w postaci Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Chodzi o ustalenie precedensu, na który Unia mogłaby powołać się na przykładzie Polski. Jak daleko może posunąć się Unia w dyktowaniu prawa dla państw członkowskich w ramach zagadnień, które wyłączone są z unijnych traktatów. Polska podjęła tę ryzykowną grę, balansując na granicy. Zlikwidowała Izbę Dyscyplinarną, ale zastąpiła ją innym organem odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów. Polska nie zgodziła się na unieważnienie wyroków sądów tej izby, choć tego chciała Unia, ale stworzyła mechanizm odwoławczy, który stanowi furtkę dla wyrzuconych sędziów. Nie zdecydowała się na zrealizowanie postulatu automatycznego przywracania do pracy sędziów, którzy w efekcie prac Izby Dyscyplinarnej odsunięci zostali od orzekania. Wreszcie Polska nie zdecydowała się na uznanie, że wyroki TSUE unieważniają obowiązujące w Polsce ustawy, choć to pod polityczną presją UE zdecydowała się na wprowadzenie w nich zmian.
Rezultaty tych działań zobaczymy dopiero za jakiś czas. Presja z całą pewnością nie ustanie. Kolejne kamienie milowe będą powodem następnych opóźnień wypłat, nacisku finansowego na Polskę i przedmiotem rozgrywki politycznej. Nie bez powodu Ursula von der Leyen dzień przed wizytą w Polsce w osobliwy sposób pożegnała Donalda Tuska, odbierając od niego pokorny meldunek i wyznaczając mu zadanie odbicia Polski. Jednak powody, dla których rządzące Unią Europejską niemieckie elity idą dużo dalej niż w stronę ograniczania prawa Polaków do meblowania własnego wymiaru sprawiedliwości bądź decydowania, czym jest małżeństwo, oraz czy o płci człowieka decyduje biologia czy może postępowy wydział studiów gender na jednym z uniwersytetów – są głębsze. Chodzi również o sprawy dużo poważniejsze niż nawet takie, a nie inne tempo budowania Federalnej Rzeszy Unii Europejskiej. Chodzi o balans sił na kontynencie europejskim, który decydować ma o bilionach euro płynących w takim, a nie innym kierunku. Polska i inne państwa regionu, z ich polityką kwestionującą podstawy niemieckiego ładu, są po prostu przeszkodą. Paradoksalnie tym większą, im bardziej rośnie ich polityczne znaczenie w obliczu kryzysów na wschodniej granicy. Obrona przed najazdem z Białorusi pokazała słuszność polskiego sposobu myślenia o nielegalnych imigrantach. Atak Rosji na Ukrainę pokazał słuszność polskiej diagnozy prawdziwego oblicza ruskiego miru, przebieg tej wojny – wartość współpracy militarnej z USA, Wielką Brytanią i państwami regionu Europy Środkowej, a kryzys uchodźczy – jak należy rozwiązywać problem prawdziwych ofiar wojen. Tyle tylko, że każde z tych działań utrudnia na przyszłość powrót do „interesów jak zwykle”. Jeśli dodać do tego konsekwentnie utrzymujące się w Polsce tempo wzrostu gospodarczego na poziomie przewyższającym unijną średnią, co na przestrzeni kilku następnych lat doprowadzi do zmiany gospodarczych dogmatów o chłonnym, lecz biednym polskim rynku, jasne staje się, że jakoś ten krępujący dla Niemców trend trzeba przerwać. I choćby z tego powodu należy znaleźć jak najwięcej prawdziwych lub wydumanych pretekstów, żeby do Polski nie wysyłać ani jednego należnego nam euro.