Na ogół dość optymistycznie patrzono ostatnio na rozwój wypadków wojennych na Ukrainie. Właściwie przestano już zakładać możliwe zwycięstwo Rosji. Co by się jednak stało, gdyby Putin zwyciężył? W jakiej sytuacji strategicznej znalazłaby się Polska? Zadanie sobie tego pytania jest absolutnie kluczowe dla zrozumienia, dlaczego teraz odkładamy wszystko „na bok”, żeby tylko odepchnąć Rosję od naszych granic. Na odległość… Ukrainy. Jestem całkowicie przekonany, że zasadnicza federacyjna myśl Marszałka Piłsudskiego była i jest jedyną słuszną. Jedyną realistyczną. Musimy mieć między swoimi granicami a współczesnymi Sowietami bufory w postaci innych niepodległych państw.
Przekonują o tym nie tylko doświadczenia dawne (nawet te z czasów wojny polsko-bolszewickiej), ale przede wszystkim analizy strategiczne obecne. Owszem, mamy już teraz, na północy, obwód kaliningradzki, ale jednak Rosjanie nie będą mogli do niego przemieścić i w nim skoncentrować takich sił lądowych, które by umożliwiały prawdziwie skuteczny atak (zakładając, że istnieją i są nadal w NATO kraje bałtyckie) – jest on bowiem okrążony siłami Sojuszu Atlantyckiego. A nawet gdyby Rosjanie uderzyli z Białorusi – nadal bylibyśmy w stanie prowadzić skuteczną walkę w obronie (choćby w całym przedwarszawskim rejonie „przedmościa”, całkiem jak w 1920 roku). Jednak już hipotetyczne wydłużenie granicy dzielącej nas bezpośrednio z Rosją o obecną granicę z Ukrainą stawiałoby Polskę w sytuacji bardzo ciężkiej. I nie chodzi tu o bajania wystraszonego pana z fajką przed kominkiem, ale analizy strategów i wojskowych. Już podsunięcie się wojsk rosyjskich pod Przemyśl i Medykę stanowić będzie bardzo realne zagrożenie dla naszego bytu. Stąd też taka zdecydowana postawa Polski obecnie – słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Gruzji nie były tylko czczym proroctwem, ale przenikliwą wizją politycznej przyszłości. Dlatego na każdym polu, także informacyjnym i medialnym, musimy brać udział w wojnie. I bierzemy. Na pohybel Sowietom.