Stanowią one jednak coraz istotniejsze narzędzie wywierania presji politycznej wewnątrz tworzonej konsekwentnie i wbrew traktatom Rzeszy Federalnej Europy. W najnowszej odsłonie tego procesu niemiecka europoseł z przejmującej właśnie władzę w Niemczech SPD stwierdziła, że w związku z działaniem polskich służb na białoruskim pograniczu, które sprowadza się do konsekwentnego blokowania wstępu imigrantom Łukaszenki do Polski oraz odsyłania tych, którzy się przedostają, do linii granicy, powinno być podstawą do rozpoczęcia przeciwko Polsce traktatowej procedury naruszeniowej. Na razie to głos jednej europoseł, jednak biorąc pod uwagę, że w podobnym tonie wypowiadała się masa lewicowych unijnych polityków, jest tylko kwestią czasu, kiedy ten sposób myślenia stanie się powszechnie obowiązującym. Mamy tu do czynienia z pozornym paradoksem.
Wydawałoby się, że Polska chroniąca swoje granice przed najazdem współczesnych Hunów posyłanych w granice europejskiej wspólnoty przez azjatyckich satrapów powinna liczyć na oczywiste wsparcie polityków z Niemiec, skoro to właśnie to państwo jest celem ich najazdu. Jest jednak inaczej. Z zapisów nowej umowy koalicyjnej regulującej przyszłe rządy w RFN wynika jasno, że polityka migracyjna Niemiec będzie rozszczelniana. Będzie łatwiej, a nie trudniej osiedlać się w tym kraju, podejmować pracę nawet pozostając nielegalnym imigrantem. Niemiecka polityka w tej sprawie jest ciągle polityką szeroko otwartych drzwi. Być może nawet szerzej niż za czasów odchodzącej kanclerz Merkel. Powodem jest stale utrzymujące się zapotrzebowanie niemieckiej gospodarki na tanią siłę roboczą. W sierpniu tego roku, kiedy na polską granicę już trwał najazd barbarzyńców Łukaszenki, szef niemieckiej Federalnej Agencji Pracy udzielił wywiadu, w którym stwierdził, że jego kraj potrzebuje 400 tysięcy imigrantów rocznie! Powiedział też, że to właśnie nowy rząd musi sobie z tym wyzwaniem poradzić. Niemieccy politycy są oczywiście świadomi oporu społecznego oraz problemów, jakie stwarza stały napływ imigrantów z innych kultur, ale wychodzą z założenia, że odpowiednia polityka inżynierii społecznej te problemy zniweluje. Stąd między innymi unijna ideologia nihilizmu, przebrana za pozbawione treści „unijne wartości”, które w rzeczywistości są przeciwieństwem tych, na których została ufundowana Europa. Polska ze swoją polityką ochrony granic jest dokładnie na antypodach prawdziwych celów i intencji najsilniejszego państwa w Unii. Jednocześnie szybkie tempo wzrostu gospodarczego, jakie notuje konsekwentnie od lat nasze państwo, powoduje zmniejszanie się dystansu gospodarczego pomiędzy unijną średnią a jeszcze do niedawna biednymi krajami Europy Środkowej.
To również sytuacja, która jest niezgodna z założeniami gospodarczymi, jakie były czynione, kiedy państwa naszego regionu wchodziły do UE. Mieliśmy być biedni, siedzieć cicho i nie przeszkadzać. Mieliśmy kupować, a nie sprzedawać, i grzecznie czekać, aż bogatsi zdecydują za nas. Właśnie z takich powodów należy porzucić złudzenia. Jeśli niemieckie interesy i niemiecka polityka się nie zmienią, Polska nie będzie otrzymywać unijnych funduszy. Te zatrzymywane będą pod kolejnymi pretekstami. Jak nie wyrok Trybunału Konstytucyjnego, to Izba Dyscyplinarna. Jak nie strefy LGBT, to polityka imigracyjna. Jeśli nie prawo aborcyjne, to reforma wymiaru sprawiedliwości. Wszystko w imię praworządności, która zgodnie ze słowami przewodniczącego TSUE może być wszystkim. Ta polityka jest już zapisana w dokumentach. W umowie koalicyjnej nowego niemieckiego rządu, który jasno stwierdza, że działania Komisji Europejskiej w ramach przyznanych jej uprawnień do ochrony praworządności będą wspierane przez nowy rząd.
Przed nami więc to samo co do tej pory. Tylko jeszcze mocniej. Jest na to tylko jedna odpowiedź: tym bardziej robić swoje.