Za nami urodziny Leonarda da Vinci, który przyszedł na świat 15 kwietnia 1452 roku. Włoska telewizja Rai wyemitowała kilka tygodni wcześniej serial „Leonardo”. Mocno reklamowany i niestety bardzo rozczarowujący. Oto główną osią intrygi jest domniemane zabójstwo, jakiego malarz miał się dopuścić na Katarzynie z Cremony, postaci fikcyjnej, wymyślonej przez twórców filmowej opowieści (w tej roli znana włoska aktora Matilda De Angelis). Bóg raczy wiedzieć, ilu Włochów (a potem, niestety, i Polaków, bo przecież serial prędzej czy później zawędruje nad Wisłę) pomyśli, że to prawdziwa historia, i tak zostanie przez dzieło telewizyjne „wyedukowanych”. Oczywiście film fabularny musi historię naginać do swoich potrzeb, wprowadzać nieraz postaci i wątki fikcyjne – tego wymaga specyfika konstrukcji narracji. Problem pojawia się, gdy wątek fikcyjny w filmie biograficznym jest wątkiem głównym. To jeszcze nawet można by przeboleć, gdyby nie wiele innych problemów i wad produkcji. Nie chodzi tu nawet o ciągłe wywracanie faktów do góry nogami. Ale na przykład o pokazywanie rysunków Leonarda da Vinci, które nigdy spod jego ręki nie wyszły, jako jego dzieł. Albo, co uważam za najgorsze, spłycenie jego postaci i sprowadzenie jej do poziomu zwykłego, mydłkowatego facecika, który jest, owszem, obdarzony talentem i nieprzeciętnymi zdolnościami, lecz zero w nim charyzmy czy geniuszu… Niepewny siebie, ludzko-zwykły Leonardo nie jest już tym Leonardem. Zapewne twórcom chodziło o to, by bohatera uczynić bliższego widzom, tyle że niestety odebrali postaci wszelką wyjątkowość. To już Andrea del Verrocchio, u którego przyszły mistrz terminuje, został zagrany lepiej i w taki sposób, że od postaci bije jakiś wewnętrzny blask. Radzę więc uważać, gdy serial pojawi się w Polsce, a nieprzygotowanym widzom doradzam, by przed jego ewentualnym oglądaniem koniecznie przeczytali jakąś biografię artysty.