W sporze o powiązanie i uwarunkowanie transferu unijnych funduszy z procedurą oceny „praworządności” opartą na politycznej uznaniowości oceniających polska opozycja stanęła po stronie mocarstw rdzenia UE, a przeciw Polsce. Od lat przyzwyczaja nas do tego, że zdolności analityczne jej polityków i ich „dobra orientacja w świecie” to mit niemający pokrycia w rzeczywistości. Obecnie jednak ten brak szerszych horyzontów myślowych stał się groźny dla fundamentalnych interesów Rzeczypospolitej jako państwa suwerennego, rządzonego zgodnie z wolą Polaków.
Przyjęcie proponowanej procedury oceny „praworządności” oddawałoby w ręce mocarstw unijnego rdzenia (RFN i Francji) instrument dyscyplinowania rządów innych krajów. Politycy z Berlina i Paryża, mając w rękach tak potężne narzędzie wywierania presji na inne stolice, musieliby się wykazać cnotami świętości, by z niego nie skorzystać.
Nie należy oczekiwać tłumu ochotników chętnych do politycznego starcia z Niemcami i Francją jednocześnie, i to nie we własnej obronie, lecz w obronie państw trzecich (obecnie Polski i Węgier). Zaatakowani muszą więc bronić się sami, choć z pewnością mają grono cichych kibiców, szczególnie w naszym regionie. Zadłużone Południe jest w złej pozycji do inicjowania starcia ideologicznego z kimkolwiek i obecnie chce jak najszybszego uruchomienia funduszy. Poprze każdy scenariusz, który do tego doprowadzi. Bogata Północ chce redukcji transferów finansowych pod dowolnym pretekstem. Prośby naszej opozycji o „obronę” rzekomo zagrożonej w Polsce „praworządności” dostarczyły jej pretekstu wręcz wymarzonego.
Jest dowodem infantylizmu założenie, że ktokolwiek w obcych MSZ-etach przejmuje się stanem „praworządności” w Polsce. Naturalnym celem każdego rządu jest wygranie wyborów. Wyborcy bogatej Północy żądają zaś skończenia z „unią transferową”. Pretekst do tej operacji jest im obojętny. Wyborcy Południa chcą zaś pomocy, bo toną w długach i w skutkach pierwszej fali COVID-19, a bez dotacji sobie nie poradzą. Opozycja w Polsce zaś naiwnie wyobraża sobie, że raz stworzony instrument dominacji mocarstw, będzie zawsze służył jej obozowi politycznemu, jak gdyby scena polityczna Niemiec, Francji i Włoch była zabetonowana na wieki i nigdy już nie miała się zmienić. To błąd.
W 2017 r. załamała się scena polityczna we Francji. Dominujący na niej od II wojny światowej konkurenci – gaulliści i socjaliści – wypadli z gry. Socjaliści prawie zniknęli, a gaulliści spadli do trzeciej ligi. W wyborach prezydenckich i parlamentarnych starły się jako nowe siły dominujące Zgromadzenie Narodowe Marine Le Pen i La République En Marche Emmanuela Macrona. Macron zwyciężył, ale żaden z problemów Francji (imigracja, zadłużenie, terroryzm) nie został rozwiązany. Nie widać także żadnej perspektywy rozwiązania któregokolwiek z nich.
W 2018 r. załamała się scena polityczna we Włoszech. Partie wcześniej rządzące zostały zmarginalizowane, a na arenę wkroczyły Ruch Pięciu Gwiazd i Liga Mattea Salviniego. Nie ma podstaw, by sądzić, że COVID-19 ustabilizował sytuację. Przeciwnie, należy oczekiwać dalszych wstrząsów. Raczej osłabią one poparcie dla obecnego modelu integracji europejskiej, niż je wzmocnią.
W Hiszpanii od 2016 r. mieliśmy już trzykrotnie przedterminowe wybory parlamentarne (w tym dwa w 2019 r.) i rebelię Katalonii.
Wszystkie trzy wyżej wymienione państwa: Francja, Włochy i Hiszpania, znajdują się w czołówce państw UE najsilniej dotkniętych koronawirusem i są silnie zadłużone oraz poddane presji imigracyjnej. Nie ma podstaw, by sądzić, że fakty te przyczynią się do stabilizacji ich scen politycznych. Przeciwnie, raczej pogłębią ich destabilizację.
Niemcy po wyborach do Bundestagu z 2019 r. potrzebowały dziewięciu miesięcy, by powołać nowy rząd. To sytuacja bez precedensu w historii RFN od 1949 r. SPD, wchodząc kolejny raz do „wielkiej koalicji”, zdecydowała się na rolę „przystawki” i zapewne zostanie „zjedzona”, tracąc wyborców na rzecz Zielonych. CDU/CSU walczy o wpływy z Alternative für Deutschland (AfD), na razie zwycięsko.
CSU w Bawarii, w związku z nastrojami antyimigranckimi, musi jednak twardo rywalizować z AfD. Regularnie zaprasza więc na swoje zjazdy Viktora Orbána, uwiarygadniając się wobec wyborców jako partia antyimigrancka. Inwestycje monachijskiego potentata Siemensa i operującego też z Bawarii Frantomu w koleje węgierskie i elektrownię jądrową czynią realny atak polityczny na Orbána bardzo kosztownym dla polityków CSU.
Mainstream od kilku lat usiłuje zmusić EPP do usunięcia Fideszu z tej grupy w Parlamencie Europejskim. Niemcy z wyżej opisanych względów (CSU ma przełożenie na całe CDU/CSU) formalnie podejmują dyskusję na ten temat, ale faktycznie paraliżują działanie w tym kierunku. Prym w krytyce Węgier wiodą zaś niezwiązani z nimi interesami i silnie lewicujący Skandynawowie.
Dynamika zmian na niemieckiej scenie politycznej jest w porównaniu ze sceną francuską, włoską czy hiszpańską niska. Ma jednak najsilniejsze przełożenie na scenę unijną. Słabnięcie SPD usunęło dominację niemiecką z frakcji socjalistów europejskich S&D i zniszczyło system odzwierciedlający „wielką koalicję” z Bundestagu (CDU/CSU-SPD) na poziomie Parlamentu Europejskiego (EPP-S&D – z dominującą w EPP niemiecką chadecją CDU/CSU, a w S&D – niemiecką SPD). Koalicja EPP-S&D utraciła też większość w Parlamencie Europejskim. Wskazuje to na postępującą destabilizację tradycyjnej geografii politycznej UE.
Jeśli w 2024 r. lub 2029 r. większość w Parlamencie Europejskim oraz w parlamentach Niemiec, Francji i Włoch zdobędą siły podobne do Zjednoczenia Narodowego Le Pen, AfD, Podemos, Ruchu Pięciu Gwiazd, Ligi itp. i stworzą mainstream, to wówczas ten właśnie nurt ideowy (radykalnie prawicowy i radykalnie lewicowy) będzie definiował pojęcie „wartości europejskich i europejskiej praworządności” i z pomocą dziś wytwarzanych mechanizmów narzucał je pozostałym państwom członkowskim UE. Jeśli więc przyjmiemy proponowany dyktat, za kilka lat to te właśnie siły mogą decydować o tym, co ma obowiązywać w Polsce.
Zgoda Polski na proponowane zasady egzekwowania „praworządności” przez UE oddawałaby w ręce unijnego mainstreamu decyzje o tym, co zostanie uznane za zgodne z „zasadami europejskimi”, a co za „sprzeczne” z nimi. O obliczu ideowym owego mainstreamu, a zatem i o samych zasadach rozstrzygałaby gra polityczna na niemieckiej i francuskiej scenach politycznych, z dodatkiem scen pozostałych państw UE, stosownym do ich potencjału.
Przyjęcie narzucanego nam systemu czyniłoby z wyborów w Polsce teatr bez istotnego znaczenia. Każda decyzja strategiczna Polski musiałaby bowiem uzyskać kontrasygnatę Niemiec i Francji, udzielaną lub nie, stosownie do ich interesów, definiowanych każdorazowo przez dominujące w tych państwach siły polityczne. Jej pominięcie groziłoby uruchomieniem procedury „ochrony praworządności”. Oznaczałoby to utratę przez Polskę niepodległości i zgodę na eksploatację polityczną i ekonomiczną naszego kraju, stosownie do interesów rdzenia UE, definiowanych przez dominujące w nim siły. Demokracja niemiecka i francuska miałyby więc moc sprawczą, nasza – jedynie ozdobną. System taki jest dla Polski absolutnie i pod żadnymi warunkami nie do przyjęcia.