Roland Hau, jeden z liderów mniejszości niemieckiej w Gdańsku, w pierwszych dniach manifestacji organizowanych pod żądaniem „oddalenia się w szybkim tempie w kierunku wyjścia” zapytał na FB: „Czy naprawdę w swoim bezkrytycznym patriotyzmie cały czas chcecie zwierzchności Warszawy, a dokładnie jej żoliborskiej dzielnicy, nad naszym wspólnym Gdańskiem?”.
To szokujące zdanie jest, być może, jednym z najważniejszych pytań, jakie padło w związku z lempartowym ciamajdanem. Roland Hau w swoją internetową mikroprzestrzeń wpuścił kwestię, która jest podskórnym, ale ciągle tętniącym zagadnieniem w strukturze polskiej polityki. Pytanie, które zadał, tylko pozornie wydaje się absurdalne. Nie dlatego, że dzisiaj istnieją jakiekolwiek poważne siły dążące wprost do oderwania Gdańska od Polski lub jakiejkolwiek innej części naszego terytorium. Nie istnieją. Ale od długiego czasu w przestrzeni politycznej deklarowane są poglądy i pomysły, których celem jest osłabianie związków pomiędzy poszczególnymi regionami Polski. Te pomysły ubiera się jak zawsze w piękne słówka, takie jak „regionalizm”, „samorządność” czy wsparcie dla „lokalnych inicjatyw” oraz „lokalnego patriotyzmu”. Każde z tych pojęć samo w sobie nie jest groźne. Każde osobno stanowi wręcz konieczny element harmonijnego rozwoju Polski. Jednak próba budowy polityki polskiej na fundamentach z tych pojęć prowadzić musiałaby w prostej linii do upadku państwa polskiego. A właśnie takie pomysły lansowane są od lat w Gdańsku. W 2917 roku w „Europejskim Centrum Solidarności” odbyła się konferencja „Europa do góry dnem”, w czasie której byli niemieccy politycy zastanawiali się, jak poprzez regiony „wzmocnić Europę”, kierując unijne środki bezpośrednio do samorządów z pominięciem rządów narodowych. Wówczas pretekstem był brak zgody państw Europy Środkowej na przymusową relokację uchodźców. Dokładnie takie same pomysły składane były w czasie kolejnych kryzysów w relacjach pomiędzy Polską a UE. Argument o kierowaniu środków unijnych bezpośrednio do samorządów podnoszony jest również w tej chwili w czasie dyskusji na temat powiązania unijnych funduszy z tak zwaną zasadą praworządności. Co prawda jej rozumienie się zmienia – dwa lata temu dotyczyło Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego, dzisiaj związane jest z tęczową paletą postulatów od tak zwanych małżeństw, poprzez prawa do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. To tylko kwestia czasu, gdy w tym samym kontekście usłyszymy o rzekomych „prawach aborcyjnych” kobiet. Wiadomo przecież, że każda kwestia może stać się podstawą do uznania postępowania Polski za niepraworządne. Wystarczy, aby niosło ono choćby cień szansy na przywrócenie do władzy w Polsce środowisk, które na interesy kraju patrzeć będą przez inny pryzmat. A najlepiej przez pryzmat interesów kolegów pana Hau. Ponieważ zdaniem pana Hau i jego kolegów z polskich partii politycznych właśnie za sprawą aborcji pojawiło się pytanie o ewentualną możliwość znalezienia jakiegoś innego rozwiązania dla Gdańska niż przynależność do Polski. Ten bezczelny akt powinien zostać potraktowany przez państwo polskie z powagą. A przynajmniej poważnie powinny zająć się nim służby związane z bezpieczeństwem i integralnością Polski, między innymi ABW. Ale warto, żeby ten głos zapamiętali wszyscy ci, którzy tak ochoczo proponują stopniowe zwiększanie niezależności całych regionów Polski od rządu. Czy to poprzez przekazywanie decyzji dotyczących wysokości podatków, czy związanych ze zwiększaniem kompetencji samorządów w kwestii sił policyjnych i parapolicyjnych. Jak również co do sprawy dotyczącej likwidacji urzędu wojewody – przedstawiciela rządu w województwach. Wszystkie te postulaty znajdowały się w propozycjach, jakie w zeszłym roku właśnie w Gdańsku składali samorządowcy, mający wówczas nadzieję powołać nowy ruch polityczny, z którego wyszło to samo, co właśnie wychodzi z nowego ruchu Rafała Trzaskowskiego. Jednak fiasko i operetkowa forma wypowiedzi panów Hauów czy ich lokalnych kibiców w polskich samorządach nie powinna uspokajać. Hau pytając o przynależność państwową Gdańska w czasie przesilenia politycznego, które on sam uważa za poważne, wskazuje, że ciągle są może nieliczni, ale z pewnością śliczni ludzie, uważający, że polskie granice nie są czymś danym raz i na zawsze. I co jakiś czas warto spytać, czy to już ten, czy jeszcze nie ten moment, żeby tej kwestii nadać formę poważniejszą.