Czy pamiętają Państwo, co miało wydarzyć się w Polsce w maju? Otóż mieliśmy przeżyć epidemiczną apokalipsę. Profesor Simon z Wrocławia wieszczył, że będziemy mieli tysiące chorych, dla których zabraknie łóżek na intensywnej terapii i respiratorów. Lekarze będą musieli dokonywać dramatycznych wyborów – tego ratujemy, a tego nie. Wtórowali mu inni medycy, niektórzy prezentowani w mediach jako specjaliści w dziedzinie epidemiologii po kilka razy od czasu pojawienia się nowego koronawirusa zmieniali zdanie. A wszystkie te „analizy” wypowiadane były bez podania jakichkolwiek danych, na podstawie których powstały. Zwracałam na to uwagę już wiele tygodni temu. Prognozy choćby brytyjskich czy amerykańskich naukowców opatrzone były opisem całej metodologii, nasi epidemiczni wróżbici nie mówili ani słowa o tym, na jakiej podstawie tworzą swe apokaliptyczne wizje. Trudno było nie odnieść wrażenia, iż jedyną ich podstawą była niechęć wobec PiS. Ze smutkiem zauważam, że do grona tych koronawirusowych magików liczb – żeby nie powiedzieć mocniej: szarlatanów – przyłączył się poseł Andrzej Sośnierz, który dał się poznać przez całe lata jako sprawny i rozsądny ekspert od zarządzania służbą zdrowia. W swoich publicznych wystąpieniach rzuca liczbami wziętymi z kapelusza i ciska gromy w ministra zdrowia. Być może zachętą dla takich popisów jest aplauz ze strony opozycji, jednak od tak doświadczonego eksperta można oczekiwać opanowania i dalekowzroczności. Prawda jest bowiem taka, że dziś nie ma twardych danych dotyczących śmiertelności COVID-19. Mówienie, że jest inaczej, to po prostu kłamstwo. Nie wiemy bowiem, ile osób zapadło na tę chorobę – znamy skalę przypadków wykrytych testami, ale badania ujawniające przeciwciała przeprowadzane tu i ówdzie dają obraz bardzo niepełny, na podstawie którego nie sposób formułować odpowiedzialnie ostateczne wnioski. Trudno zatem nie odnieść wrażenia, że ujawniający się znawcy nowej choroby, która sparaliżowała świat, odezwali się dopiero wówczas, gdy kto inny wykonał najcięższą pracę w najtrudniejszym momencie – gdy nic nie było wiadomo o chińskim koronawirusie – biorąc na siebie pełną odpowiedzialność za skutki arcytrudnych decyzji. Z kolei dzisiejsze mędrkowanie nic nie kosztuje – można za to stać się nieoczekiwanie gwiazdą proopozycyjnych mediów. W przeciwieństwie do wzięcia na barki realnych decyzji w sprawie walki z epidemią. Może warto, by ci nagle oświeceni wszechwiedzący znawcy COVID-19 odpowiedzieli sobie na pytanie – dlaczego milczeli w marcu?
Dlaczego w tym najbardziej gorącym czasie nie rzucali receptami ograniczania transmisji choroby na lewo i prawo? Może dlatego, że nic nie mieli wówczas do zaproponowania? A może bali się wziąć na siebie odpowiedzialności w tym skrajnie ryzykownym i niepewnym czasie?