Bardzo żałuję, że mój autorski frazeologizm „polityczny troll”, który od zawsze był dedykowany Donaldowi Tuskowi, przyjmuje się z takimi oporami. O sławę i pieniądze zabiegam umiarkowanie, ale w tym wypadku nie o to chodzi. Po prostu jest to kwintesencja esencji, jak mawiał jeden z kabareciarzy.
I nic tak dobitnie nie oddaje natury Tuska jak „polityczny troll”. Pewnie nikt już nie policzy, ile powstało publicystycznych bajek o rycerzu i białym koniu, a szkoda, bo to z kolei doskonale pokazuje, jak ludzie łatwo ulegają „trollowaniu”. Gdy człowiek sobie pomyśli, że Tusk, było nie było, dorosły mężczyzna, przez cztery lata bawił się w piaskownicy kosztem Polski, do czego przyzwyczaił, ale i kosztem własnej partii, to trudno szukać innego określenia dla Tuska. On zawsze był pseudopolitykiem. Przez lata mówiło się, że Tusk to czysty PR. Może i PR, mnie jednak zdecydowanie bardziej przekonuje niekoniecznie elegancki, ale precyzyjny „polityczny troll”. No i cóż nam powiedział troll w finale opery mydlanej? Wiadomo, że rezygnuje ze startu w wyborach prezydenckich, w których nigdy na poważnie nie zamierzał startować, ale nie to jest najważniejsze. Polityczny troll na odchodne ugotował własną partię, jak niegdyś Bronka Komorowskiego pilnowaniem żyrandola. Tusk beztrosko oświadczył, że kandydatem opozycji powinien być ktoś nieobciążony trudnymi decyzjami politycznymi. Należy się domyślać, że chodzi o kradzież OFE, podwyższenie wieku emerytalnego, VAT itp. Pytanie, gdzie PO takiego znajdzie, skoro wszyscy pozostali kandydaci brani pod uwagę albo byli ministrami w rządzie Tuska, albo posłami, którzy za tym głosowali? Chyba rzeczywiście Owsiak albo Matczak pozostają jako ostatnia deska ratunku.