Wyszedłem z kina bardzo poruszony ostatnim filmem Tarantino. Westernowa opowieść o przyjaźni, kinie, Hollywood, aktorach i świecie końca lat 60. XX w. to nie tylko komiks, lecz także swego rodzaju moralitet. W klasycznym westernie „dobry gość” zwycięża tego „złego”. W „Pewnego razu w Hollywood” jest taka scena, w której producent Schwarz grany przez Ala Pacino zachęca aktora grywającego czarne charaktery, by spróbował dokonać zmian w swojej karierze – bo lepiej grać (być) tym „good guy”.
Jak zapamiętają cię ludzie? Czy to nie przesłanie generalne? Jakiś morał filmu? „Try to be a good guy” – usiłuj być dobrym gościem, bo w ostatecznym rozrachunku tylko to ma znaczenie? W życiu niestety, jak wiemy, nie zawsze tak jest. Ileż to razy mieliśmy do czynienia z tym, że ten, który czyni dobro, przegrywa? Że zło, czasem nawet bardzo brutalne, wygrywa? Że tryumfują czarne charaktery? To przeciwko Złu opowiedział się Maksymilian Kolbe, ofiarowując swoje życie, by żył kto inny. I w świecie „fizycznym” zwyciężyli Niemcy: zabili go w głodowym bunkrze. Ale w świecie ducha to Kolbe został zwycięzcą. Dobro, które dał światu swoją decyzją, zostało i trwa do dzisiaj. Tarantino dał nam tym filmem taką wskazówkę – Dobro zwycięża, jeśli wierzysz w jego siłę i jeśli to, co Bóg ci dał jako warsztat życiowych możliwości, wykorzystasz do czynienia Dobra.
Wtedy można, jak w magicznym świecie, „zakrzywić czasoprzestrzeń”, odwrócić losy świata, zło zniszczyć i wypalić do cna. Trzeba być tylko na dobrej ścieżce, trzymać się jej.
Wierzyć, że to ma sens. Nie być cynicznym. Kochać. Tak patrzeć można i na to, co w Polsce wieki temu i teraz, dzisiaj. W siłę Dobra wierzyli i powstańcy styczniowi, i warszawscy. Zakrzywiali „czasoprzestrzeń”. I tak jak bohater Tarantino, który w złych gości wali z miotacza płomieni, tak i oni wypalali Zło. Nawet jeśli nie mieli wielkich szans na zwycięstwo. Bo po to Bóg dał nam dobrą duszę, by płonęła Dobrem, bez względu na konsekwencje. Tak było „pewnego razu w Polsce”. I tak będzie.