Zanim w ślad za tą szokującą informacją rozpocznie się specjalna operacja pingwiniego komanda pod dowództwem Skippera (nie, nie tego z Berlina, choć tak właśnie nazywa się jeden z bohaterów tekstu „Wyborczej”, tylko tego oryginalnego, z Madagaskaru), z Kowalskim, Szeregowym i Rico w składzie, warto się zastanowić nad tym, jak w szczegółach wygląda ta sprawa i po co w zasadzie postępowy świat tak się nią ekscytuje. Doniesienie o rzekomej „decyzji o adopcji” samo w sobie jest problematyczne. Jak bowiem czytamy w artykule, dwa samce pingwinów przez długi czas nie miały dostępu do pingwiniego jaja, więc wysiadywały kamienie. Decyzję, żeby podrzucić im zamiast kamieni prawdziwe jajo, nie podjęła zatem pingwinia społeczność, ale pracownicy berlińskiego zoo: „Parę dni temu pracownicy ogrodu zoologicznego postanowili to zmienić i podrzucili im prawdziwe pingwinie jajo – porzucone przez matkę”. Zdaniem dziennikarzy „Wyborczej” był to strzał w dziesiątkę, bo pingwiny od razu zabrały się do wysiadywania jaja. Jest jednak pewien szkopuł. „Dopiero za dwa miesiące okaże się, czy wykluje się z niego pisklę. Nie jest to pewne, pracownicy zoo mają wątpliwości, czy jajo zostało zapłodnione. Trzymają jednak kciuki za Pinga i Skippera, bo pingwinie pisklę nie przyszło na świat w Berlinie od 15 lat”. No cóż... Nasuwa się strasznie wsteczniackie podejrzenie, że jeśli berlińscy postępowcy z zoo od 15 lat zatrudniają do rozrodu pingwinów same samce, to nie należy się dziwić, iż nie ma z tego żadnych piskląt. Piskląt na razie nie ma, ale jest z pewnością PR-owa akcja na cały świat. O dwóch homopingwinach przeczytałem bowiem nie tylko w „Wyborczej”, lecz także w lokalnej gazecie na katolickiej Malcie. Tutaj co prawda autorzy położyli większy nacisk na decyzje pracowników zoo niż samych pingwinów, ale jednak. „Wyborcza” nie rozwodzi się przesadnie nad aborcjonistycznym podejściem do kwestii tego, czy pingwiny wysiadują małego pingwina, czy zarodek, bo takie postawienie sprawy odwracałoby uwagę od powodu, dla którego światowe agencje uznały to niezwykle ważne wydarzenie za warte czasu, jaki płaci się dziennikarzom za jego opisywanie. Jasno pokazuje to „Wyborcza”, która swój tekst o pingwinach ilustruje informacjami o innych gatunkach, wśród których rzekomy homoseksualizm ma być rozpowszechniony. Pisze na przykład o szympansach, które zdaniem autorów tekstu oddają się z upodobaniem tęczowej rozrywce, a skoro nie tylko pingwiny, lecz nawet szympansy, to znaczy, że ludzie też – i nic w tym dziwnego. Mniej więcej po to pojawił się ten niewinny i rozrywkowy tekst. Furda, że wystarczy poczytać trochę o pingwinach i szympansach, żeby dowiedzieć się, iż opisywane zachowania tych zwierząt niewiele mają wspólnego z ludzką aktywnością, mocno promowaną ostatnio pod znakiem tęczy, nie o to chodzi. Furda, że z zestawiania zachowań ludzkich ze zwierzęcymi już tylko krok do konkluzji, iż tak chętnie promowane przez postępowy świat zachowania ktoś niechętny i złośliwy mógłby nazwać – w ślad za tak zbudowaną propagandą – zwierzęcymi, a to chyba nie było zamiarem autorów i redaktorów akceptujących ten tekst do druku i dystrybucji. Najwyraźniej to nie jest ważne. Ważne jest, żeby z użyciem chwytliwej historyjki dołożyć jeszcze jedną cegiełkę do powstającego gmachu tęczowej propagandy z nasuwającym się wnioskiem, że skoro śliczne pingwinki mogą wysiadywać jajo zamiast kamienia, to ludzie pary homoseksualne też powinny mieć prawo do adekwatnych zachowań. Przynajmniej w postępowym Berlinie. Z całej tej pingwinio-szympansiej historyjki płynie jeszcze jeden mało optymistyczny wniosek. Jeśli przyjąć za autorami tekstu, że z ich interpretacji zachowań zwierząt wynika jakaś wiedza dla ludzi, to warto autorom coś uzmysłowić. Szympans karłowaty jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Homo sapiens na razie jeszcze nie.