„Zadbamy o bezpieczeństwo naszych dzieci i rozprawimy się z pobłażaniem i zmową milczenia w sprawie pedofilii” – powiedział w trakcie konwencji wyborczej Grzegorz Schetyna, jednocześnie atakując swoich konkurentów, mówiąc: „Widać, że rząd PiS nie rozwiąże problemu pedofilii”.
Lider Koalicji Europejskiej, próbujący budować polityczny kapitał na obarczaniu konkurentów odpowiedzialnością za pedofilię, powinien ważyć słowa. M.in. dlatego, że za bezsilność państwa względem pedofilów odpowiada jego własna formacja. Świetnie obrazuje to przypomniany ostatnio przez TVP film Sylwestra Latkowskiego „Pedofile”.
Dokument wyemitowany został wcześniej tylko raz – w 2005 r. Zbudowany jest z rozmów z ofiarami oraz sprawcami przestępstw pedofilskich, popełnianych przez całe lata na Dworcu Centralnym w Warszawie, często przez ludzi świetnie znanych z kina, telewizji czy prawniczej palestry. Tygodnik „Wprost” tak pisał o tej sprawie: „Policjanci ze Śródmieścia świetnie wiedzą, że na ich terenie działają pedofile, z których jeden był w III RP ministrem, drugi jest znanym autorem programów telewizyjnych, inny – wiceprezesem dużego banku, kolejny – posłem, jeszcze inny – znanym reżyserem filmowym”. Zdaniem dziennikarzy „Wprost” na policjantów wywierano presję, aby z przesłuchań tych osób nie sporządzać protokołów, a raport na temat nacisków, który wówczas przygotowali, nie dotarł do swojego adresata – ówczesnego komendanta stołecznego Policji. Dokument „Pedofile”, który opisywał tę sprawę, nie wywołał jednak podobnej fali oburzenia, jaką obserwujemy w ostatnich dniach po filmie dotyczącym przestępstw pedofilów w sutannach. Z obrazu Latkowskiego dowiedzieliśmy się m.in. o tym, jak wyglądało śledztwo, które teoretycznie powinno mieć na celu wyjaśnienie, schwytanie i ukaranie grasującej w centrum Warszawy pedofilskiej mafii. Przed kamerą jeden z oskarżonych mówił, że podczas trwającego 8 miesięcy śledztwa był przesłuchiwany przez… 30 minut i nie miał okazji podzielić się swoją wiedzą na temat innych osób, mogących mieć związki ze sprawą. Śledztwo prowadzone było w czasie, kiedy ministrami sprawiedliwości i prokuratorami generalnymi byli kolejni politycy SLD – dzisiejszego koalicjanta Grzegorza Schetyny, a premierem był Leszek Miller, jedna z twarzy Koalicji Europejskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Skoro śledztwo prowadzone było w ten sposób, nie należy się dziwić, że jego efekty przed sądem wyglądały tak, jak opisała to „Gazeta Wyborcza”: sąd skazał 9 osób, „wyroki były niższe, niż chciała prokuratura, gangu pedofilów nie było; była dziecięca prostytucja”. Ale skręcona sprawa pedofilów z Dworca Centralnego to nie najbardziej szokująca tego typu afera w Polsce. Trzy lata wcześniej tygodnik „Wprost” przeprowadził trwającą wiele miesięcy prowokację, w ramach której dziennikarz nawiązał kontakt z siatką pedofilską, podając się za jednego z nich. Jak wyglądały ustalenia tego dziennikarskiego śledztwa?
Dziennikarze umówili spotkanie z niejakim „Wagą”, człowiekiem o wysokiej pozycji społecznej, jak twierdzą autorzy tekstu – działaczem jednej z najsilniejszych wówczas partii politycznych. Jak pisał tygodnik: „Waga zgodził się zrealizować wymyślone przez nas zlecenie klienta z Belgii, nakręcenie filmu z udziałem kilkuletnich dziewczynek. Na następne spotkanie przywiózł 9 płyt CD z filmami i zdjęciami”. „Jako obiekty wybrał Ewę i Karolinę, które już wykorzystywał, płacąc rodzicom po kilkaset złotych”. Dziennikarzom mówił m.in., że „z jedną z nich są kłopoty, dlatego kupiłem eter. Jeśli będzie robiła problemy, puknę ją w głowę i uśpię. Ewa i Karolina to przyszłościowy towar. Z Karoliną będziemy mogli się zabawiać jeszcze z sześć lat, a z Ewą o dwa lata dłużej”. Dziennikarze Jacek Błaszczyk, Grzegorz Pawelczyk i Piotr Kuzia opublikowali m.in. treść wiadomości, jakimi wymieniali się między sobą w internecie członkowie gangu pedofilów. Te teksty nie nadają się do cytowania. W tej sprawie pomimo pełnej rozmachu akcji zatrzymania pedofilów zapadły śmieszne wyroki. Chociaż dziennikarze spodziewali się zatrzymania od 50 do 60 osób, sprawa zakończyła się symbolicznymi wyrokami. Ostatecznie skazano pięć osób, z czego dwie otrzymały wyrok w zawieszeniu, pozostałe kilkuletnie wyroki, a w poczet kary zaliczono im czas spędzony w areszcie podczas śledztwa. Dlaczego tak się działo?
Mówił wówczas o tym m.in. śp. Lech Kaczyński: „Środowisko pedofilów ma tak duże wpływy i szerokie poparcie, że praktycznie to oni decydują, jak się w Polsce z tą patologią walczy. Co oznacza, że się z nią nie walczy”. I właśnie za taki sposób rzekomej walki z pedofilią odpowiadali przez lata politycy, którzy dziś znajdują się na jednej liście wyborczej z obiecującym rozprawienie się z tego typu przestępstwami Grzegorzem Schetyną. Politycy tej samej koalicji w mijającym tygodniu odmówili głosowania za zaostrzeniem przepisów karnych dotyczących pedofilii, a kilka lat wcześniej z poważną miną obiecywali względem tych zwyrodnialców przymusową chemiczną kastrację. Której oczywiście na nikim nie przeprowadzili.