Związek Nauczycielstwa Polskiego ogłosił, że jego członkowie rozpoczną strajk. Jak pisze ZNP, jest to „strajk szkolny”. Dokładnie tego terminu, zresztą już nie po raz pierwszy, używają związkowcy z ZNP jako piarowego hasła akcji, której deklarowanym celem jest wymuszenie podwyżek pensji nauczycieli.
Co dokładnie w polskiej kulturze oznacza sformułowanie „strajk szkolny”? To „wystąpienie młodzieży szkolnej i gimnazjalnej (akademickiej), wspierane niekiedy przez ich rodziców, a czasem także nauczycieli”. Strajki szkolne z udziałem polskich dzieci miały miejsce głównie w czasie, kiedy państwo polskie nie istniało. Tak było ze strajkiem szkolnym we Wrześni czy we wsi Kasparus na Kociewiu. W jednym i drugim przypadku rodzice i dzieci strajkowali przeciwko przymusowi używania w szkołach i na lekcjach religii języka niemieckiego. Strajkujące rodziny ukarane zostały karami więzienia i grzywnami, które na lata zrujnowały je finansowo. Te strajki są do dzisiaj wdrukowane w polski kod kulturowy jako przykład niezłomności i patriotycznej postawy zwykłych Polaków i polskich dzieci.
Jednak strajk zapowiedziany przez ZNP nie jest strajkiem ani uczniów, ani tym bardziej ich rodziców. Jest to strajk nauczycielskich związków zawodowych, który nie pozostanie bez negatywnego wpływu na sytuację uczniów. Szef ZNP zapowiedział jasno, że strajk może trwać również w czasie kończących naukę w szkołach podstawowych egzaminów ósmoklasisty. Jeśli w szkołach nie będzie odpowiedniej liczby nauczycieli, egzaminy mogą się nie odbyć. A przecież od ich wyników zależy przyszłość zdających dzieciaków.
Przesunięcie egzaminów w czasie bądź jakiekolwiek organizacyjne przeszkody, które uniemożliwią ich przeprowadzenie, będą miały wpływ na dalszy proces edukacyjny uczniów. Jednak ZNP przerzuca odpowiedzialność za to na rządzących, mówiąc wprost, że to, czy strajk odbędzie się w czasie egzaminów, zależy od decyzji rządu.
Przewodniczący największego związku zawodowego nauczycieli mówi tak: albo rząd spełni postulat podwyżki, albo dzieci nie będą mogły podejść do egzaminów, do których przygotowywały się przez kilka ostatnich lat. Całość tej konstrukcji można porównać do wzięcia ponad siedmiuset tysięcy zdających egzamin uczniów jako zakładników. Lista postulatów zostaje przesłana do rządu z wypowiedzianym wprost szantażem: zrealizujcie nasze żądania, bo inaczej spowodujemy paraliż egzaminów, a co za tym idzie, wściekłość uczniów i rodziców. Czyli zgotujemy wam polityczny kryzys w ostatnim miesiącu kampanii wyborczej. Dodatkowy problem polega na tym, że – jak wynika z wypowiedzi samych związkowców (np. Jacka Leśnego z ZNP dla „Głosu Wielkopolskiego”) – ludzie ZNP wcale nie chcą, żeby ich postulaty zostały zrealizowane: oczywiście pracodawcy nie będą w stanie spełnić naszych żądań. Dopiero potem ogłosimy strajk – mówią. Skoro sami związkowcy nie wierzą w realizację zaporowych żądań, być może w całej tej sprawie chodzi o coś jeszcze innego. Wskazówek możemy szukać w dokumentach partii politycznych. Na przykład w liście Katarzyny Lubnauer do rządzących. W liście tym, stanowiącym swego rodzaju ultimatum, przewodnicząca Nowoczesnej przestrzega przed „armagedonem” w czasie egzaminów. Jeśli dodać do tego serię występów szefa ZNP na politycznych manifestacjach z wierchuszką dzisiejszej Koalicji Europejskiej, jasne staje się, że w całej akcji niekoniecznie chodzi o podwyżki, lecz o sprowokowanie chaosu w szkołach, za który w rozumieniu organizatorów rachunek przy urnach miałby zapłacić rząd. To smutne, bo chyba wszyscy zgadzają się, że nauczyciele w Polsce są zbyt słabo opłacani. Wokół podwyżek dla nauczycieli łatwo byłoby zbudować protest, który wsparliby Polacy. Jednak nie stanie się tak, jeśli będzie on miał polegać na licznym masowym wyłudzaniu zwolnień lekarskich lub braniu dzieci jako zakładników. Równie trudno jest budować poparcie dla zwiększenia wynagrodzeń nauczycieli na jednoznacznym sojuszu związku zawodowego z jedną tylko połową polskiej sceny politycznej. Bo wówczas elektorat drugiej połowy z definicji będzie przeciw.