Już wiemy, dlaczego spółka Amber Gold nie musiała płacić podatków. Wyjaśnił nam to były minister finansów, były wicepremier w rządzie Platformy Obywatelskiej Jan Vincent-Rostowski, mówiąc, że nawet gdyby urzędy skarbowe wymagały z pełną skrupulatnością „powinności papierowych i finansowych” od spółek pana Marcina P., to ten zatrudniłby „przestępczego i bardzo sprawnego” księgowego, który by te dokumenty dosyłał.
Premier Jan w związku z tym uważa, że głęboko nietrafiona jest teza, iż gdyby służby skarbowe działały sprawnie, to działalność piramidy finansowej Amber Gold zakończyłaby się szybciej. Opadły mi kwiaty. To trochę tak, jakby szef policji z poważną miną powiedział: wysyłanie za złodziejem policjantów nie ma sensu, bo taki złodziej, widząc pościg, mógłby zacząć uciekać jeszcze szybciej. W zasadzie ten pogląd oddawałby świetnie podejście rządu do bardzo wielu przekrętów, jakie rozgrywały się w Polsce za ekipy pana ministra – gdyby nie to, że jest tylko żałosną próbą przykrycia oczywistego obrazu, jaki wyłonił się z obrad komisji śledczej ds. Amber Gold.
Dzień przed Rostowskim zeznawał były wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz. Z urokiem brata łaty, który zademonstrował już na nagraniu swojej rozmowy ze Sławomirem Nowakiem w lokalu Sowa & Przyjaciele, przyznał, że znał się świetnie z szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego gen. Krzysztofem Bondarykiem. Że dyrektorami w jego departamentach zostawali byli pracownicy ABW. Na pytanie, czy to ABW rozliczało jego osobiste podatki, odpowiedział, że to sprawa skomplikowana, ale na tak zadane pytanie odpowie „nie”. Przewodnicząca komisji Małgorzata Wassermann zapytana przez dziennikarzy wprost, czy pan Parafianowicz był funkcjonariuszem ABW oddelegowanym do pracy w Ministerstwie Finansów, odpowiedziała, że „prosi o kolejne pytanie”.
Obserwatorzy całego tego cyrku sami mogą z sytuacji wyciągnąć wnioski. O tym, że Amber Gold jest piramidą finansową, wiedziały urzędy skarbowe, prokuratura, ABW i wiele innych instytucji. Wystąpienia Jana Vincenta-Rostowskiego i jego podwładnego przed komisją wyjaśniły, dlaczego z tą wiedzą nic nie robiono. Nikt nie pyta o to, co robił gdański sąd rejestrowy, który przecież powinien co roku otrzymywać sprawozdania od spółek pana P., tak jak otrzymuje od dziesiątek tysięcy innych spółek i drobiazgowo je sprawdza. Gdyby to zrobił – zorientowałby się bardzo szybko, że prezes P. ze swoimi wyrokami na karku nie ma prawa zasiadać we władzach spółki. Taką wiedzę sąd powinien przesłać do urzędów skarbowych i innych instytucji, a jednak nic takiego się nie działo. Po prostu politycy, funkcjonariusze i wysocy urzędnicy, który nadzorowali te instytucje, uważali najwyraźniej, że nawet gdyby skarbówka naprawdę ściągała podatki od pana P., prokuratorzy naprawdę go przesłuchiwali, a ABW naprawdę prześwietlała Amber Gold, to ludzie i tak dalej byliby okradani.
Dziwne to. Oznacza mniej więcej, że ich zdaniem służby 40-milionowego państwa są słabsze od grupy złodziei oszczędności. W to chyba nikt nie uwierzy. Może więc po prostu nie robili tego, bo obawiali się, że gdyby wysłali policjanta w pościg za tym uciekającym złodziejem oszczędności tysięcy Polaków, mogłoby się okazać, że konstabl złapie za ręce własnych szefów.