Europejscy urzędnicy ogłosili koniec kryzysu, choć sytuacja w części krajów strefy euro nadal jest fatalna. Angela Merkel i Emmanuel Macron chcą budżetu strefy euro, choć zacieśnianie integracji wokół wspólnej waluty jest niebezpieczne dla samej UE. Niestety, jej idea zaślepiła głównych europejskich decydentów.
Grecki kryzys się skończył – oświadczył komisarz ds. walutowych Pierre Moscovici. Cóż skłoniło komisarza do tak optymistycznej wypowiedzi? Gospodarka grecka ruszyła z kopyta, tamtejsze firmy zatrudniają na potęgę, a eksport produktów znad Morza Egejskiego podbija świat?
Nie do końca, europejscy i greccy decydenci doszli po prostu do porozumienia ws. ostatniej transzy „pożyczki pomocowej” – choć to wyrażenie brzmi trochę jak oksymoron. Ostatnia transza będzie liczyła 15 mld euro i od momentu jej otrzymania Grecy będą musieli już sobie radzić z obsługą swojego gigantycznego długu na zasadach rynkowych. Pakiet pomocowy nie został im udzielony za darmo, ale będą musieli go zacząć spłacać dopiero od 2033 r. Jednak w zamian za to Grecy zobowiązali się do dalszych reform strukturalnych, czyli tłumacząc na ludzki – do zaciskania pasa.
Między innymi będą musieli osiągać pierwotną nadwyżkę budżetową w wysokości 2 proc. PKB aż do... 2060 r. Czyli przez najbliższe 32 lata ich budżet będzie musiał wychodzić do przodu o 2 proc. PKB (nie uwzględniając kosztów obsługi długu), a w najbliższych latach nawet o 3,5 proc. PKB. O jakiejkolwiek ambitniejszej polityce społecznej mogą więc zapomnieć aż do drugiej połowy obecnego wieku.
No cóż, jeśli tak wygląda koniec kryzysu według europejskich urzędników, to lepiej żeby Polska w żadną recesję nigdy nie wpadła.
Stracone pokolenie
Poza tym trudno w kontekście Grecji mówić o jakimkolwiek końcu kryzysu. W latach 2008–2016 Grecy byli w głębokiej recesji, niemal co rok notowali spadek PKB. Recesja dochodziła do 9 proc. W ubiegłym roku do Grecji powrócił wzrost gospodarczy, jednak wyniósł on ledwie 1,4 proc. Po niemal dekadzie recesji taki wzrost jest wręcz niezauważalny. W krajach bałtyckich odbicie po ostatniej recesji wyniosło 6–8 proc. Równie hucznie, tylko że nieco później koniec kryzysu świętowali Irlandczycy.
W pierwszych latach po zakończeniu recesji często statystyki wzrostu są niezwykle wysokie – wynika to ze specyfiki kryzysu oraz ze zwykłej matematyki. Po dużym spadku PKB wzrost jest liczony od dołka, a więc poziom bazowy jest niski. Z drugiej strony kryzys nie jest w stanie zniszczyć mocy produkcyjnych, które w razie ożywienia można w krótkim czasie przywrócić do stanu sprzed recesji.
Dzięki tym dwóm czynnikom odbicie po recesji zwykle jest efektowne – w Grecji wręcz przeciwnie. Co więcej, sami Grecy pamiętają czasy sprzed załamania gospodarczego, gdy ich wzrost dochodził do 6 proc. W 2006 r. Grecy osiągnęli 96 proc. średniego poziomu rozwoju UE, a więc byli niemal dwukrotnie bardziej rozwinięci niż Polska. W ubiegłym roku Polska osiągnęła poziom 70 proc. średniej UE, a Grecy... 67 proc. W nieco ponad dekadę spadli z poziomu średniej UE do poziomu byłych krajów bloku wschodniego.
Nie tylko wskaźniki wzrostu są w Grecji dalekie od normy. Jednym z głównych celów pakietów pomocowych, które zaserwowano Grecji, było zmniejszenie tamtejszego zadłużenia publicznego. Powiedzieć, że celu nie udało się osiągnąć, to jak nic nie powiedzieć. Przed kryzysem grecki dług publiczny wynosił 103 proc. PKB, co było efektem mało odpowiedzialnej polityki prowadzonej przez tamtejsze władze. Tylko że w 2017 r., po niemal dekadzie „oddłużania”, grecki dług publiczny wyniósł... 179 proc. PKB. Tak więc w stosunku do PKB wzrósł o trzy czwarte.
To chyba najlepszy dowód kompromitacji unijnej polityki zaciskania greckiego pasa. Zaordynowano Grekom cięcia płac, świadczeń socjalnych, zatrudnienia w budżetówce i jeszcze prywatyzację na deser, a kraj jest dużo bardziej zadłużony, niż był. Dramatycznie wyglądają wskaźniki bezrobocia. Przed kryzysem w Grecji wynosiło ono niecałe 8 proc. W ubiegłym roku skoczyło do 21,5 proc. To katastrofa społeczna, całe pokolenie Greków poszło na straty. Żeby w takiej sytuacji obwieszczać koniec kryzysu greckiego, trzeba być oderwanym od rzeczywistości.
Inny świat
Prawdziwym problemem strefy euro jest jednak to, że w kryzysie ekonomiczno-społecznym tkwią nie tylko Grecy, lecz także niemal wszystkie kraje południowej Europy. Nie da się więc zrzucić problemów wiążących się ze wspólną walutą tylko na „rozrzutnych Greków”, skoro podobne problemy, choć w mniejszej skali, dotykają także Hiszpanów, Włochów i Portugalczyków.
Wzrost we Włoszech jest dokładnie na poziomie Grecji, a w Portugalii jest niewiele wyższy. Bezrobocie w Hiszpanii według metodologii Eurostatu wynosi 16 proc., a więc jest ponadczterokrotnie wyższe niż w Polsce. We Włoszech stopa bezrobocia to 11 proc. Dług publiczny we Włoszech w ubiegłym roku wyniósł 131 proc. PKB, w Portugalii 126 proc. PKB, a w Hiszpanii niemal 100 proc. (w Polsce 51 proc.).
Tymczasem jeszcze przed kryzysem dług publiczny Hiszpanii w stosunku do PKB był trzykrotnie niższy, a bezrobocie dwukrotnie niższe. Poziom rozwoju Włoch w 2006 r. wynosił 108 proc. średniej UE, a w 2017 r. wyniósł już tylko 96 proc. Można wręcz powiedzieć, że kraje południa Europy w ciągu dekady znalazły się w zupełnie innym świecie.
Oczywiście są tacy, którzy fatalną sytuację krajów południa strefy euro zrzucają na rzekomo mało odpowiedzialny styl życia „leniwych południowców”. Ta teoria ma przynajmniej jeden bardzo słaby punkt – nazywa się on Finlandia. Finowie to jedno z najlepiej wykształconych i najbardziej aktywnych społeczeństw w Europie, z państwem zarządzanym według wysokich nordyckich standardów. A mimo to gospodarki fińskiej także nie ominął kryzys strefy euro. Finlandia jeszcze w 2008 r. osiągała poziom rozwoju 121 proc. średniej UE – w ubiegłym roku spadła już do 109 proc. Bezrobocie wynosi tam 8 proc. i jest zdecydowanie najwyższe ze wszystkich krajów nordyckich. Finowie mają też najwyższy dług publiczny z krajów nordyckich – obecnie 61 proc. PKB, choć tuż przed kryzysem był dwa razy niższy. Generalnie wskaźniki ekonomiczno-społeczne w Finlandii są na wyraźnie najgorszych poziomach ze wszystkich krajów Skandynawii, choć jeszcze na początku XXI w. uchodziła ona za nordyckiego tygrysa. Nieprzypadkowo Szwecja ani Dania nie zdecydowały się przyjąć wspólnej waluty.
Klapki na oczach
Kłopoty gospodarcze części krajów, które przyjęły wspólną walutę, nie wynikają tylko z ich własnych błędów oraz specyfiki, skoro wpadły w nie zarówno południowa Hiszpania, jak i północna Finlandia. One wynikają przede wszystkim z samej idei przyjęcia wspólnej waluty przez bardzo odmienne ekonomicznie kraje. Z tej perspektywy ogniskowanie dalszej integracji europejskiej wokół euro jest krokiem niebezpiecznym dla samej Unii Europejskiej. A do tego może sprowadzać się niedawna deklaracja kanclerz Angeli Merkel i prezydenta Emmanuela Macrona o utworzeniu odrębnego budżetu strefy euro. Co sprawi, że kraje spoza strefy wspólnej waluty będą wyłączone z decydowania o części wspólnotowych pieniędzy.
Niestety, ideą wspólnej waluty zaślepieni są nie tylko unijni urzędnicy, ale też główni europejscy przywódcy. A za to zaślepienie zapłaci być może cała Europa.