Rządzący Rosją kagiebista dobrze wie, że samolot Tu-154M eksplodował. Wie, że remontowany był w Rosji w zakładach należących do jego podwładnego. Wie, że „rosyjsko-polscy” eksperci byli przede wszystkim specjalistami od fałszowania przebiegu zdarzenia, a nie od jego wyjaśniania.
W trakcie dorocznego moskiewskiego happeningu, zwanego „konferencją prasową”, telewizja TVN, dbająca o to, aby do naszych oczu i uszu cała prawda docierała całą dobę, wyznaczona została przez Władimira Putina do zadania pytania o Smoleńsk. Andrzej Zaucha zadał dwa. Pierwsze o to, kiedy Putin odda polską własność – wrak Tu-154M. Na to pytanie Putin nie odpowiedział. Oraz drugie: „Niedługo w Polsce opublikujemy raport dotyczący katastrofy pod Smoleńskiem, została powołana nowa komisja przy Ministerstwie Obrony Narodowej. Sprawa jest ponownie badana. Pojawiają się sygnały o eksplozjach, a minister obrony twierdzi, że ma na to dowody. Mówi się, że to pańscy ludzie doprowadzili do tej katastrofy i w zasadzie ją przeprowadzili”. Oto odpowiedź Putina: „Jesteśmy tym zmęczeni. To jest blef. Totalny bełkot. Ciągle ten sam bełkot. Chciałbym Panu przypomnieć, że byłem wówczas premierem Rosji, nie byłem w to od początku zaangażowany, nie zajmowałem się polityką zagraniczną”. Putin powiedział również: „Jeśli była jakakolwiek eksplozja, to proszę powiedzieć: skąd startował ten samolot? Z Moskwy czy z Warszawy? Ładunek musiał być podłożony tam. Czy byli tam jacyś rosyjscy agenci, którzy umieszczali bomby? Powinniście się przyjrzeć własnemu krajowi”. Reszta to stara kagiebowska śpiewka, którą znamy, bo od siedmiu lat powtarzają ją zarówno Putin, jak i jego medialno-polityczna agentura w Polsce: „Nie było żadnych eksplozji”, „Potwierdzili to eksperci z Polski i Rosji”, a także: „Ktoś wszedł do kokpitu. Pilot powiedział tej osobie: »Nie mogę lądować«. Ten ktoś odpowiedział: »Nie zaraportuję mu tego, więc ląduj«. I zrobili to”. Putin podzielił się bezpieczniackim współczuciem, zanim nerwowo przyznał, że „śledztwo wymyka się spod kontroli”. Nic dodać, nic ująć.
Rządzący Rosją kagiebista dobrze wie, że samolot Tu-154M eksplodował. Wie, że remontowany był w Rosji w zakładach należących do jego podwładnego. Wie, że „rosyjsko-polscy” eksperci byli przede wszystkim specjalistami od fałszowania przebiegu zdarzenia, a nie od jego wyjaśniania. Wie, że są (lub byli) świadkowie, wie, że są dokumenty. Wie, że nie może nigdy zgodzić się na przekazanie Polsce wraku, bo ten sam w sobie jest dowodem udziału Putina w zdarzeniu. Wie wreszcie, że prowadzone jest w Polsce postępowanie i śledztwo, nad którym sam Putin nie ma już żadnej kontroli. I właśnie dlatego po raz pierwszy od 10 kwietnia 2010 r. w trakcie konferencji prasowej w Moskwie powiedział, że był wówczas „jedynie premierem”. Czytaj – że za nic nie odpowiadał. To oczywiste kłamstwo. Właśnie Putin jako premier stanął na czele komisji, która zakłamała prawdziwy przebieg zdarzenia, i to Putin decydował o wszystkim, co w sprawie Smoleńska działo się zarówno przed katastrofą, jak i po niej. W swojej najnowszej wypowiedzi Putin wskazuje, na kogo potencjalnie może zrzucać odpowiedzialność, gdyby zaszła taka konieczność. Do tej roli właśnie mianował Dmitrija Miedwiediewa, który w 2010 r. pełnił przejściowo funkcję prezydenta. Putin jednak mówi coś więcej: ostrzega też tych, którzy pomagali w przygotowaniach i zacieraniu śladów. Zwłaszcza tych, którzy podejmowali decyzje w Warszawie.