Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

​Oda do kompleksów

W 1993 r.

W 1993 r. olbrzymie poruszenie wywołały słowa zapomnianego dziś polityka prawicy Henryka Goryszewskiego: „Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt. Najważniejsze, żeby Polska była katolicka”. „Polska zamożna i bezpieczna może być tylko w Europie. Albo nigdzie” – pisze 14 lat później Ryszard Petru. 

Opozycja, po wyczerpaniu się paliwa, jakim miało być rzekome zagrożenie dla demokracji, odwołuje się do tego, co przyniosło jej wygraną w 2007 r. – tkwiących głęboko wśród części społeczeństwa kompleksów wobec „Europy”. Pisanej w cudzysłowie, nie chodzi bowiem o Europę geograficzną, Stary Kontynent, lecz o instytucję biurokratyczną, jaką jest Unia Europejska. O tym, że w Europie nie ma Norwegii i Szwajcarii, nasi politycy nie mówią, obawiają się jednak, że wkrótce, za sprawą PiS-u, nie będzie w niej Polski.

Szantażem jak cepem

Pomimo kryzysu, w jakim znajduje się dziś UE, polskie społeczeństwo wciąż w swojej większości wierzy w Unię jako instytucję, w której więcej zyskujemy, niż tracimy. Interesujące byłoby zbadanie, ile w tym przekonaniu Polaków do Brukseli wpływów medialnej propagandy, a ile racjonalnej kalkulacji. Ile wreszcie wiary w to, że coraz gorzej funkcjonująca międzynarodowa struktura ma jeszcze zdolność powrotu do korzeni i naprawy kierujących nią mechanizmów. W pytaniu tym zawiera się różnica między euroentuzjazmem, prezentowanym dziś przez większość opozycji, a eurorealizmem, do którego odwołują się PiS i część ugrupowania Kukiz’15. Ten drugi wydaje się dziś postawą najbardziej racjonalną i uczciwą. Wyjście z Unii to ucieczka w nieznane, na którą nie zgodziłaby się prawdopodobnie większość Polaków. Nie mamy jednak, jak chcą zwolennicy Donalda Tuska, do czynienia z wyborem zero-jedynkowym i bezkrytyczną akceptacją dzisiejszego kształtu organizacji niszczonej przez biurokrację, tracącej legitymację przez brak jasnych procedur demokratycznych i dominującą rolę tych ośrodków władzy, które nie pochodzą z powszechnego głosowania, borykającej się wreszcie z największym w swojej historii kryzysem bezpieczeństwa. Zasady rządzące Unią nie są, podobnie jak konstytucja RP, czymś niezmiennym i danym raz na zawsze. Wręcz przeciwnie – to brak reakcji na problemy, lekceważenie zagrożeń, opór przed koniecznymi zmianami, a nawet przed samym podjęciem dyskusji na te tematy są działaniem antyeuropejskim, działaniem na szkodę UE. Europa wielu prędkości jest całkowitym zaprzeczeniem ideałów, którymi kierowali się ojcowie założyciele tego politycznego projektu. Dziś zapewne nie znalazłoby się dla nich miejsce na paradach noszących ich imiona. Jest również uznaniem, że rozszerzenie Unii okazało się porażką. „Popełniliśmy błąd, myśląc, że po rozszerzeniu UE mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej staną się tacy jak my” – mówi rozczarowany Polską bardziej niż własnym wynikiem wyborczym Frans Timmermans. Dyskusja, konflikt, burza mózgów, zwiększenie roli lokalnych parlamentów i słyszalny głos również mniejszych państw to wszystko działania, które bliższe są koncepcjom sprzed 60 lat niż dzisiejszy, zbiurokratyzowany i zamknięty na dyskusję moloch. Tymczasem przez krajową opozycję próba przeforsowania stanowiska Polski określana jest jako szantaż. 

Cztery razy „tak”

Cztery punkty przedstawione przez premier Beatę Szydło powinny być przedmiotem współpracy na szczeblu krajowym i uzyskać pełne poparcie wszystkich sił politycznych. Przecież jeszcze kilka lat temu, w czasach pierwszej kadencji PiS-u, do czasu odkrycia przez PO – wówczas jeszcze nieużywającej tego określenia – formuły „opozycji totalnej” istniały sprawy, wokół których w głównym nurcie polskiej polityki panował kompromis. Tymczasem reakcją na zgłoszenie czterech głównych celów – potwierdzenia niepodzielności wspólnoty, integralności wspólnego rynku i zasad ekonomicznych, budowania bezpieczeństwa Europy opartego na strukturach NATO i wzmocnienia roli parlamentów narodowych – jest masowa, przynajmniej w założeniu, demonstracja antyrządowa w dniu unijnego szczytu. Choć organizatorzy zapewniali, że tym razem, korzystając z rzadkiej okazji, spotykają się, by wyrażać poparcie dla naszej obecności w UE, a nie protestować, a więc deklarowali pozytywny charakter sobotniego marszu, trudno uznać, że plan ten został wykonany. Jeśli głosem spotkania ma być dziewczynka mówiąca, że nie chce, by rządziło PiS, jego obrazem zaś inne dziecko, trzymające zestaw agresywnych wobec rządu haseł (jak choćby „Szydło do wora”, gra słów nie tak niewinna, jak mogłoby się wydawać), święto radości staje się kolejną okazją do prezentowania frustracji.

Schetyna wygrywa

Frekwencja na prounijnej demonstracji, a więc w sprawie, która teoretycznie interesuje więcej osób niż imprezy KOD-u, pokazuje kolejny raz niewielkie zdolności mobilizacyjne opozycji. Pierwsze reakcje jej liderów pokazują jednak, że nie ostudziła ich zapału wywołanego brukselskim sukcesem Tuska. Sejm na początku kwietnia ma głosować nad wotum nieufności dla rządu Beaty Szydło i kandydaturą Grzegorza Schetyny na nowego premiera. Wynik wydaje się przesądzony, jednak trzeba pamiętać o mniej spektakularnych aspektach politycznej ofensywy lidera PO. Trend sondażowy wskazuje, że PO, prawdopodobnie chwilowo i w mniejszym zakresie, niż pokazują to badania, poprawia jednak swoją sytuację w stosunku do bezkonkurencyjnego dotąd PiS-u, lecz przede wszystkim „kanibalizuje” poparcie dla Nowoczesnej, która jest na dobrej drodze do zniknięcia ze sceny politycznej. Głosując przeciw Schetynie – co wydaje się niemożliwe – chcąc nie chcąc, poprze rząd. Głosując za, potwierdzi jego dominację po antypisowskiej stronie sceny politycznej i skaże się na dalszą marginalizację. Trudno więc się dziwić nerwowym wypowiedziom Ryszarda Petru pod adresem Grzegorza Schetyny, dodatkowo uskrzydlonego sondażami. Warto też zauważyć wyjątkowo perfidną ironię losu, kryjącą się w całej sytuacji – oto wybranie Tuska na drugą kadencję najbardziej wzmacnia jego nielubianego konkurenta z własnej partii, w którym w swoim czasie dzisiejszy szef KE nie widział kandydata na premiera i którego konsekwentnie próbował pozbawić wpływów w PO.
 
Przekazać przekaz

Wielokrotnie pisałem, że sympatycy i wyborcy PiS-u nie mogą dać się sparaliżować lękiem przed powtórką roku 2007. Nie znaczy to, że nie należy o nim pamiętać. Każdy polityk, zwłaszcza partii rządzącej, musi mieć w tyle głowy nieprzyjemną prawdę, że sympatia opinii publicznej nie kieruje się wyłącznie racjonalnymi przesłankami. Niestety wciąż łatwo odwoływać się do kompleksów i fobii sporej grupy Polaków, którzy choć nie chodzą na spotkania KOD-u, narażeni są na stały kontakt z propagandą antyrządowych ośrodków medialnych, która zaważyć może na wyborczych decyzjach. Braki we własnej komunikacji ze społeczeństwem, która dziś jest wyraźnie słabsza niż w czasach kampanii wyborczych 2015 r., mogą się jeszcze zemścić. Tymczasem coraz częściej, nawet wśród sympatyków PiS-u, pojawia się wrażenie, że rząd nie potrafi dobrze sprzedać swoich sukcesów i wytłumaczyć niektórych posunięć, tym samym zostawiając pole na przekaz Springera i TVN-u.

Opozycja wciąż rozgrywa mający potencjał wątek europejski w niekorzystny dla siebie sposób, eksponując elementy, które nie przysporzą jej popularności – obronę polityki migracyjnej UE i wprowadzenie euro. PiS straty po zamieszaniu z Tuskiem próbuje odwrócić udanym udziałem w rzymskim szczycie. Ważne, by rządzący we wrogim otoczeniu medialnym byli mocni przede wszystkim zdolnością formułowania własnego, słyszalnego przekazu, nie zaś słabością opozycji.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Unia Europejska #Europa #KOD #Polska #UE #PO #PiS

Krzysztof Karnkowski