Gdy w najbliższych dniach usłyszymy w mainstreamowych mediach gadające salonowe głowy, przerzucające między sobą słowo „Solidarność” jak leciutki balonik, pamiętajmy, że także oni – właśnie dziś – obawiają się rzeczywistej solidarności i samoorganizacji Polaków.
31 sierpnia mija kolejna rocznica Porozumień Sierpniowych, podpisanych w Stoczni Gdańskiej w 1980 r. na zakończenie solidarnościowego strajku, który głęboko wstrząsnął realiami Polski Ludowej i był preludium do społecznego przebudzenia. Kres marzeniom tamtego czasu szybko przyniósł stan wojenny, który wcale nie był „mniejszym złem”, ale precyzyjnie obmyślanym planem przetrącenia karku zrewoltowanej części społeczeństwa. I ten plan udał się w stopniu, którego skutki odczuwamy do dziś. A gdy w najbliższych dniach usłyszymy w mainstreamowych mediach gadające salonowe głowy, przerzucające między sobą słowo „Solidarność” jak leciutki balonik, pamiętajmy, że także oni – właśnie dziś – obawiają się rzeczywistej solidarności i samoorganizacji Polaków.
O historycznym fenomenie pierwszej Solidarności napisano bardzo wiele. Tutaj warto zauważyć, że nie tylko współtworzyła ona swoje czasy, ale była także ich dzieckiem. Silna klasa robotnicza, inteligencja pracująca o technicznym wykształceniu (czego najlepszym przykładem jest małżeństwo Joanny i Andrzeja Gwiazdów), wielkie zakłady pracy, ufundowane na bazie PRL-owskiego przemysłu, liczące nawet kilkadziesiąt tysięcy osób – to był jej fundament.
Była zatem pierwsza Solidarność nie tylko ruchem na rzecz polskiej wolności, ale także – przeciwko pomiataniu ludźmi i poniewieraniu ich przez kacyków z partyjnego nadania, których konsumpcyjne apetyty i skłonność do traktowania „roboli” jak bydła rosła w czasach gierkowskich, gdy drugą stroną „małej stabilizacji” była wzrastająca korupcja nomenklatury partyjnej.
Zniszczyć Stocznię Gdańską
Gdy dziś pytamy o śmierć pierwszej Solidarności, to musimy pamiętać także o tym, co stało się z polskimi realiami społeczno-gospodarczymi w latach transformacji. Tutaj znamienne są losy Stoczni Gdańskiej. Stan wojenny miał upokorzyć i stłamsić zbuntowane społeczeństwo. Ale jeśli prawdą jest, że komuniści bardzo precyzyjnie przygotowali się do przemiany ustrojowej, do miękkiego przejścia od władzy polityczno-sitwiarskiej do biznesowo-sitwiarskiej, to musieli zawczasu zniszczyć ogniska możliwego oporu. Stocznia Gdańska była najistotniejsza i jako symbol, i jako realny punkt odniesienia.
Nic też dziwnego, że w listopadzie 1988 r. premier Mieczysław Rakowski postawił Stocznię w stan likwidacji, mimo że miała wówczas wyniki finansowe najlepsze ze wszystkich polskich stoczni. Powolne zmiany ustrojowe dawały po temu świetne narzędzie: pod pretekstem urynkowienia socjalistycznej gospodarki, rzekomej racjonalności ekonomicznej, komuniści mutujący się w liberałów mogli nie tylko zemścić się na Stoczni, ale także „spacyfikować” ją jako potencjalne źródło społecznego oporu. Niewykluczone zresztą, że działały już tutaj naciski zachodnich polityków i tamtejszego kapitału, zainteresowanych likwidacją tutejszej konkurencji na światowych rynkach. Bądź co bądź, choć Zachód zachwycał się Solidarnością, to jeszcze bardziej – otwierającą się możliwością nowej kolonializacji kraju po tej stronie rdzewiejącej żelaznej kurtyny. Jednym zdaniem: za wejście w obszar zachodniego kapitalizmu zapłaciliśmy dekapitalizacją kraju.
Jakoś to będzie
Co było dalej – wiemy coraz lepiej. Także dlatego, że coraz mniejszą popularnością cieszy się oficjalna narracja dotycząca Okrągłego Stołu, na której straży przez lata stało środowisko koncesjonowanej opozycji skupione wokół „Gazety Wyborczej”. W lapidarny sposób kłopoty Polaków w epoce przemian uchwyciła Joanna Gwiazda w jednym ze swoich felietonów dla „Nowego Obywatela”:
„W okresie transformacji ustroju ludzie nie chcieli słuchać ostrzeżeń. Bez chwili zastanowienia pędzili za Wałęsą w nadziei, że jakoś to będzie. Polska wyprawa na księżyc: »Polecimy, a tam się rozejrzymy«. Z myśleniem życzeniowym nie dało się dyskutować. Kłamstwa, manipulacje, łamanie zasad – były widoczne gołym okiem, ale Polska beztrosko wchodziła we wszystkie pułapki, z których teraz trudno się wydostać”.
Kontynuując metaforę Gwiazdowej: gdy już wylądowaliśmy na księżycu, czyli w III Rzeczypospolitej, gdy już rozejrzeliśmy się wokół siebie, okazało się, że najlepszą strategią przeżycia w nowym krajobrazie jest: „ratuj się, kto może!”. Przyczyniło się do tego bardzo wiele czynników, od ekonomicznych po kulturowe. Na niepamięć i kompromitację Solidarności pracowała sama Solidarność, szczególnie w czasach AWS‑u. Jeszcze mocniej pracował na nią Lech Wałęsa, robotnik, który awansował na multimilionera i w imieniu byłej klasy robotniczej opływa dziś w luksusy. Nie wszystkim tak się poszczęściło. W ciągu upływających lat robotnicy wielkoprzemysłowi zobaczyli w Polsce śmierć przemysłu i wielu z nich może mówić o szczęściu, jeśli mają jako takie emerytury albo mają gdzie dopracować do emerytur, a dzieci odwiedzają ich w święta, na które przyjeżdżają do rodzinnych domów z zagranicy, bo w Polsce nie ma pracy.
Cuda-wianki
Przy okazji solidarnościowych rocznic establishment III RP, specyficzna hybryda beneficjentów polskich przemian o rodowodzie opozycyjno-postkomunistycznym, uwielbia przypomnieć Polakom, jakich cudów doczekaliśmy przez kolejne dekady. Mają prawo tak to widzieć, dobrobyt własny motywuje do przekazywania narodowi optymistycznych wizji współczesności i sentymentalnych wspomnień. Słowa „wolność” i „solidarność” fruwają nad głowami jak baloniki. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: pamięć o Solidarności albo jest nieznośnie sztampowa, albo jest dyskutowana, nieraz bardzo gorąco, tyle że w dość nielicznych kręgach osób zainteresowanych inną wizją rzeczywistości, niż ta wypracowywana przez lata przy ulicy Czerskiej. A solidarność jako zjawisko społeczne, spoiwo międzyludzkich relacji? Nie powiem nic odkrywczego: socjologowie mówią o poważnym regresie postaw wspólnotowych. Szczególnie dla wchodzących dziś w dorosłość indywidualizm jest jedyną sensowną opcją układania życia: ten wzorzec zastali jako normatywny, przychodząc na świat. A jak pokazały ostatnie lata, władza bardzo nie lubi, gdy Polacy przypominają sobie, że potrafią być razem – choćby po to, by zapalić smoleńskie znicze.
Pustka
Nie może tu zabraknąć, jako najwymowniejszego epilogu, przypomnienia sytuacji Stoczni Gdańskiej. Skutecznie wygaszono jej potencjał produkcyjny i zmarginalizowano na światowym rynku.
Jej historia w III RP to gorzka opowieść w pigułce o tej części polskich przemian, które beneficjenci transformacji wolą przemilczeć. Nie, nie uważam, że Stocznia Gdańska powinna być przez dekady finansowana przez państwo polskie jako pamiątka po wielkich wydarzeniach. Ale banalna prawda jest taka, że jej los to po prostu dobra metafora losu polskiego przemysłu, polskiego potencjału gospodarczego, jego samoograniczenia i celowej likwidacji. A Rakowski, przez niektórych uważany za „dobrego”, bo „liberalnego” postkomunistę, może chichotać w grobie, że tak skutecznie pod koniec lat 80. zaszkodził Stoczni.
Widzę pustkę po Solidarności, także jako po fenomenie społecznym. I ta pustka jest niestety największym antypomnikiem, jaki postawiono „sentymentalnej pani S” w III RP.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Wołodźko