Po wprowadzeniu nowelizacji ukraińskiej ustawy mobilizacyjnej rozpoczęła się debata w Kijowie na najwyższym szczeblu o tym, czy kraje zachodnie, w których przebywają ukraińscy uchodźcy i imigranci, pomogą w zmobilizowaniu mężczyzn w wieku poborowym. Wszystko wskazuje na to, że mimo kilku sprzecznych sygnałów z krajów bałtyckich czy Polski zachodni partnerzy Ukrainy raczej nie będą uczestnikami tego procederu.
Co więcej, niektóre państwa, jak chociażby Niemcy, oświadczyły nawet, że umożliwią pobyt nawet mężczyznom, którym wygasły paszporty, a nie zgłosili się do ukraińskich konsulatów w obawie, że zostaną powołani. Przypomnijmy, że pod koniec kwietnia konsulaty Ukrainy za granicą przerwały obsługiwanie swoich rodaków w wieku mobilizacyjnym. – Jeśli ci ludzie uważają, że ktoś tam, daleko na froncie, walczy i oddaje swoje życie za to państwo, a ktoś posiedzi za granicą, a przy tym będzie otrzymywać od państwa usługi, to tak to nie działa – oświadczył minister spraw zagranicznych Ukrainy Dmytro Kułeba.
MSZ dało sobie czas, by wprowadzić nowy system, który połączy obsługę urzędową Ukraińców za granicą (na przykład wydawanie nowych paszportów) z zarejestrowaniem jako poborowy. A na razie, aby coś załatwić szybko, trzeba jechać na Ukrainę, a to wiąże się z możliwością powołania do wojska. Część obywateli tego kraju nie bierze pod uwagę takiej opcji. Czy Dmytro Kułeba ma rację? Nawet jeśli, to brzmi to niefortunnie, gdy władze w taki sposób komunikują się ze swoimi obywatelami. Brzmi nieco mniej niefortunnie, jeśli zważyć, że to jednak oświadczenie przedstawiciela państwa prowadzącego wojnę obronną, o przeżycie i niepodległość. Ukraina stąpa po bardzo cienkim lodzie, nie tylko w tej sprawie, i nie ma tu dobrych rozwiązań. Bo brak rozszerzenia mobilizacji, jak pokazały poprzednie miesiące, był prawie tragiczny dla Ukrainy. Ludzi wciąż brakuje na froncie. Kijów traci też żołnierzy w codziennych, trudnych walkach z najeźdźcą.
Z drugiej strony, Zachód od miesięcy naciskał na rozszerzenie mobilizacji. Istnieją analizy różnych ekspertów wskazujące, że jednym z powodów, dla których Amerykanie nie uchwalali nowego pakietu pomocy wojskowej dla Ukrainy, był brak dostatecznej liczby żołnierzy na polu walki. Ale jednocześnie Zachód samej Ukrainie „swoich” Ukraińców najwyraźniej nie chce oddać, bo osiąga oczywiste korzyści z ich pracy. W dobie braku ludzi na rynku i katastrofalnej demografii imigranci tacy jak Ukraińcy, którzy po prostu chcą się integrować i rozwijać, to spory atut konkurencyjny. Jednocześnie na samej Ukrainie niemal z dnia na dzień pogarsza się sytuacja demograficzna. Kraj się zwyczajnie wyludnia. Niedawno minister polityki społecznej Oksana Żołnowycz podała, że liczba ludności Ukrainy spadła o 20 mln od 1991 r. i obecnie wynosi zaledwie ok. 35 mln. Wskazała, że problem jest głębszy niż „tylko” wojna, bowiem Ukraina, podobnie jak inne kraje postkomunistyczne, wyludnia się już od lat 90. Napaść Rosji jednak znacznie przyspiesza fatalne dla tkanki społecznej i państwa procesy.
Ukraina stoi przed potężnym dylematem – jak jednocześnie utrzymywać, a nawet rozbudować liczebnie dużą armię, a przy tym zachować najmłodsze pokolenie, uchronić przed zdziesiątkowaniem. Z tego właśnie powodu z takim trudem obniżano wiek poborowy (obecnie to 25 lat), a i tak jest on dużo wyższy niż w Rosji. Jednym z głównych problemów demograficznych Ukrainy pozostaje wojna, ale nie tylko. Owszem, są liczne ofiary śmiertelne wśród młodych: żołnierzy, cywilów, dzieci – zabitych i porwanych przez Rosję, ale jeszcze więcej Ukrainek i Ukraińców wyjechało. Przy czym setki tysięcy, jeśli nie miliony, zdecydowały się na ten krok jeszcze przed pełnowymiarową wojną. Zrozumiałe więc, że Ukraina chciałaby przynajmniej część z nich widzieć z powrotem, nie tylko ze względu na potrzeby armii w bezpośrednich starciach, ale też na zaplecze frontu czy dla gospodarki. Ale przymusem Kijów może tego nie osiągnąć.
Poza tym, że kraje zachodnie nie chcą „oddawać” Ukraińców – chyba że tych, którzy się nie zaadaptowali, ale jest to zdecydowana mniejszość – wątpliwe jest, czy prawo europejskie w ogóle pozwalałoby na takie deportacje. Nigdy sądy jak TSUE nie rozpatrywały takich spraw. Bardzo prawdopodobne, że gdyby potencjalny Ukrainiec, który ma być deportowany, odwołał się do sądu, to uzyska korzystną dla siebie decyzję. Można to wywnioskować z dotychczasowej praktyki sądowej w Europie, gdzie interes jednostki na ogół stawia się ponad interesem państwa.
Władze ukraińskie można, a nawet trzeba zrozumieć, gdyż są w trudnej sytuacji, a najlepsi żołnierze albo już od dawna są na froncie, albo, niestety, zginęli. To naturalny proces w każdym kraju prowadzącym długą, wyczerpującą wojnę. Nie każdy jest „urodzonym żołnierzem”. Pojawiają się i takie głosy na Ukrainie, iż miliony pracujących za granicą są do pewnego stopnia siłą tego kraju, nie tylko jej ubytkiem. Wspierają wysyłanymi pieniędzmi ukraińską gospodarkę, sporo łożą na armię, lobbują za Ukrainą, zbierają doświadczenie. Według ekspertów na każdego żołnierza na froncie przypada około sześć osób, które pracują na niego na zapleczu, czy to w wojskowej logistyce, czy w sektorze cywilnym. Biorąc pod uwagę, jak w zglobalizowanym świecie krążą pieniądze, wśród tych sześciu osób są też emigranci.
Nie da się ukryć, że następuje pogłębiająca się animozja między tymi Ukraińcami, którzy zostali w ojczyźnie, a tymi, którzy wyjechali. Ale to rola państwa, by obywateli łączyć, a nie dzielić. Polakom nie trzeba tłumaczyć, że decyzja o emigracji i poradzenie sobie na obczyźnie są również swego rodzaju heroizmem. Tym bardziej odniesienie sukcesu za granicą. Gdy wojna się zakończy, to nie wszyscy, ale wielu Ukraińców powróci do kraju, a wtedy równie potrzebni będą specjaliści i ludzie sukcesu, co żołnierze.
Takie właśnie dylematy ma Ukraina, rozumiana zarówno jako władze i opozycja, jako społeczeństwo, ale też jako emigracja. Wszystko wskazuje na to, że zachodni partnerzy jasno dają do zrozumienia Kijowowi, jak do nich podchodzić.
Autor jest dziennikarzem TV Biełsat.