Gdy inaugurowałem kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego na rynku w Lesznie, grupa kilku starszych panów robiła wszystko, aby zakłócać to, co mówiliśmy o suwerennej Polsce w UE. Szybko ich zidentyfikowano: byli to eksfunkcjonariusze MO i SB. Ci, którym polski – nie tylko z nazwy, ale i z treści – rząd zabrał niezasłużone przywileje emerytalne. Jak mówi stare polskie przysłowie: „Uderz w stół, a nożyce się odezwą”.
To wydarzenie uświadomić powinno, że tak naprawdę także o to są te wybory. O to, czy będzie tak, jak było przed rokiem 2014, czy też mimo wszystko nie będzie powrotu do złej przeszłości. Poza tym, że chodzi o jak największą reprezentację, która będzie bronić polskich interesów w Parlamencie Europejskim – musimy mieć świadomość, że wybory 9 czerwca mają jeszcze inny, już wewnątrzkrajowy wymiar. W niemałej mierze zdecydują o przyszłości Europy. Jednak mogą również mieć istotny wpływ na przyszłość Polski. Kto je bowiem wygra, zwiększa swoje szanse na zwycięstwo w kluczowych dla kształtu sceny politycznej w naszym kraju wyborów prezydenckich. Warto i trzeba o tym pamiętać, przekonując tych, którzy wzruszają ramionami, mówiąc, że „Bruksela jest daleko”.