Z czasów pierwszej Platformy pamiętam taką anegdotę: ponoć Leszek Miller, patrząc na bezczelność i teflonowość ekipy Tuska, miał powiedzieć z podziwem: „Ja nie wiedziałem, że tak można”. Miller nie wiedział, Tusk wie i dlatego już przymiarki do jego powrotu do władzy zapowiadają, że będzie to samo, tylko bardziej. Bo niby lekcji 2015 r. liberałowie nigdy nie odrobili, ale wygląda na to, że PiS zapomniało lekcję z roku 2007, i to wystarczyło. Pytanie, czy na pewno i na jak długo.
Już pierwszy dzień nowej kadencji Sejmu pokazał, że PiS nie będzie traktowane odpowiednio do swojej liczby posłów i poparcia wyborców. Osoby, które śledzą od lat parlamentarne rozgrywki, wskazują w swoich komentarzach na fakt, że zdarzało się już pozbawienie partii opozycyjnych posiadających kluby poselskie funkcji wicemarszałka, jednak nigdy nie chodziło o ugrupowanie, które uzyskało największą liczbę głosów w wyborach, w efekcie tworząc najliczniejszy klub.
Sytuacja jest więc nowa, a jej powtórka w Senacie w sposób tak oczywisty ukazuje zachowanie większościowej koalicji jako zemstę, że większość senacka rozważa ponoć wycofanie się ze swojej decyzji i wybór Marka Pęka w kolejnym głosowaniu. Niezależnie jednak od tego, czym ta akurat sprawa się skończy, widać już, jak będzie wyglądać sytuacja PiS czy to w prezydiach i komisjach parlamentu, czy to, już po przejęciu mediów publicznych przez nową ekipę, w audycjach prezentujących poglądy przedstawicieli partii politycznych.
Po 2015 r., by pełniej oddać proporcje sił parlamentarnych, TVP do tego typu programów zapraszała z reguły niezależnie od siebie przedstawiciela PiS i delegata rządu lub reprezentantów dwóch formacji tworzących Zjednoczoną Prawicę. Za kilka tygodni ta polityka ulegnie zapewne zmianie i samotny parlamentarzysta PiS zderzy się nie tylko z czwórką lub piątką polityków dzisiejszej opozycji, lecz również z prowadzącym, będącym kolejnym głosem „demokratycznej” większości.
Pracownicy mediów już dziś na korytarzach sejmowych biorą na ludziach prezesa Kaczyńskiego odwet w tym samym stylu, co ich przyjaciele z opozycji. A w tym kontekście pomysł kontrolowanego podziału, który mógłby zapewnić więcej miejsc przy stołach prezydialnych i mikrofonach w mediach, zgłaszany przez Marka Jakubiaka przestaje być tak szalony, jak mogło się politykom PiS wydawać w pierwszej chwili. Nadmienię jeszcze, że choć dziś do przynajmniej niektórych programów zaprasza się również przedstawicieli prezydenta, zdarzało się już, że telewizyjni zamawiacze gości potrafili nagle o nich zapomnieć – jak stało się na długie tygodnie, gdy w pałacu Andrzej Duda zastąpił Bronisława Komorowskiego.
Skoro jesteśmy już przy mediach, listę wyskoków potencjalnej nowej-starej ekipy pod wodzą Donalda Tuska rozpocznijmy od wymiany tweetów między ludźmi Platformy a redakcją „Wprost”. Nie wiem, czy ci pierwsi zapomnieli już, że to szarpanina z dziennikarzami tego tygodnika stała się początkiem końca poprzednich rządów partii Donalda Tuska, czy wręcz przeciwnie, pamiętają o tym bardzo dobrze, jednak złe skojarzenia są w podobnych sytuacjach nieuchronne i dla PO niebezpieczne.
Oto bowiem portal „Wprost” opublikował neutralną notatkę opisującą różne, również negatywne, reakcje internautów na fakt, że posłanka Koalicji Obywatelskiej Aleksandra Gajewska podczas obrad Sejmu w ławach izby zajmowała się dzieckiem. Na publikację zareagowała w najgorszy możliwy sposób kolejna posłanka tego ugrupowania Kinga Gajewska, która zażądała… ujawnienia nazwiska autora notki. W dyskusję włączył się dodatkowo Paweł Graś, który postanowił zaatakować Joannę Miziołek, oczekując od niej pomocy w ustaleniu autora tekstu. Redakcja wydała dość spokojne oświadczenie, spokojnie zareagowała też sama Miziołek, niemniej nie wróży to dobrze relacjom nowej włazy z tymi dziennikarzami, którzy nie będą w nią bezkrytycznie zapatrzeni w sejmowych korytarzach.
Tu warto przywołać niedawny film Rafała Ziemkiewicza, w którym publicysta przewiduje, że jedyną grupą, która naprawdę stanie się obiektem szykan i rozliczeń ze strony nowej ekipy, nie będą poprzednicy (takie rozliczenia zawsze bowiem mogą grozić złapaniem nagle za własną rękę), ale dziennikarze uznani za „symetrystów”, a więc ci komentatorzy naszej polityki, którzy nie będąc związani z mediami jednoznacznie kojarzonymi z Nowogrodzką, byli w stanie zdobyć się na krytykę działań lub programu opozycji i obiektywizm w opisie działań premiera Morawieckiego, prezesa Kaczyńskiego i ich ludzi. Zdecydowanie przesadzona reakcja na tekst „Wprost” zdaje się te intuicję Ziemkiewicza w jakimś stopniu potwierdzać.
Donald Tusk zdaje się podejmować pierwsze decyzje tak, jakby nic się nie zmieniło do 2007 r., i tak, jakby działał w sytuacji zgodnej, całkowicie uległej koalicji, a nie trudnego sojuszu kilku dość mocnych indywidualnie partii. Niewejście do rządu Razem w pewnym stopniu porządkuje sytuację, pozornie tylko ją komplikując. Dzieje się tak dlatego, że ci z parlamentarzystów Lewicy, którzy najgłośniej będą bronić choćby kwestii socjalnych czy niektórych inwestycji (bardzo ciekawa była niedawna polemika Pauliny Matysiak z Karoliną Pawliczak na temat CPK, którą opublikował na swoim YouTubie „Super Express”), nie będą mieli bezpośredniego wpływu na rząd.
A ten pójdzie w liberalizm, czasem w wersji skrajnej i dość absurdalnej, co widać już po pierwszych zapowiedziach i pierwszych wycofanych obietnicach. Co więcej, okazuje się, że nawet w tych kwestiach, które wydawały się przedmiotem konsensusu sceny politycznej, nie będzie zgody, a blokowanie inwestycji w starym stylu – widać to już w zapowiedziach opóźnienia oddania do użytku elektrowni atomowej. Obserwujemy nagłą eskalację oczekiwań wobec amerykańskich partnerów (powtórka z topienia przed laty tarczy antyrakietowej) czy sygnały o możliwej zmianie lokalizacji.
Znany z dość specyficznych i miłych dla Moskwy pomysłów na polską armię gen. Różański krytykuje natomiast dotychczasowe wydatki na zbrojenia. Co znakomicie koresponduje z pomysłem ponownego postawienia na czele polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, znanego z polityki resetu z Rosją i powielania, również w ostatnich miesiącach, przekazów bardzo wygodnych dla Moskwy i chętnie podchwytywanych przez jej propagandę.
A więc znów – całościowy powrót do wszystkiego, co najgorsze. Potwierdzają to zresztą i inne przecieki z giełdy nazwisk, przynajmniej w tym segmencie, w jakim dotyczą one Platformy. Kandydatury zdają się być kompromisem między dwoma równie destrukcyjnymi pomysłami Tuska – wybieranie osób najbardziej wrogich wobec PiS, niezależnie od stopnia ich kompromitacji i obciążeń wizerunkowych oraz dawnego upodobania do upokarzania współpracowników poprzez umieszczanie ich w resortach, na które byli najmniej przygotowani i których się nie spodziewali.
Niektóre z tych zapędów mogą mimo wszystko próbować blokować koalicjanci, którym trzeba będzie w tym dziele kibicować, jednak ostatnim szańcem będzie tu prezydent. Jest oczywiste, że Tusk idzie tutaj na zwarcie personalne i kompetencyjne (co utożsamiać będzie Sikorski w MSZ; co z MON, zależy zapewne od tego, czy przypadnie on Różańskiemu, czy Kosiniakowi-Kamyszowi, czy wreszcie komuś jeszcze innemu), któremu towarzyszyć będą spontaniczne lub orkiestrowane ataki na pozycję Andrzeja Dudy, takie jak pomysły pozakonstytucyjnego skrócenia jego kadencji przez referendum, co najpierw zaproponował Lech Wałęsa, a później podchwycił Marek Chmaj.
Pomysł absurdalny i bezprawny, podobnie jak koncepcje obalania ustaw i wyroków uchwałami, wpisuje się jednak w logikę, która towarzyszy przynajmniej części opozycji. Niedawny artykuł Klausa Bachmanna, postulującego walkę z PiS rzekomymi metodami „państwa policyjnego PiS”, trafił najwyraźniej do wielu serc.