- Cały czas wmawia się nam, że uczestniczyliśmy w jakiejś prowokacji cyrylicą pisanej. Wychodzi na to, że Falenta przekazał nagrania, my wzięliśmy i puściliśmy. Taka jest teza. Ku mojemu zdumieniu. Autor tekstu nie zwrócił się do żadnego z dziennikarzy, którzy wtedy pracowali nad sprawą - tak do publikacji "Newsweeka" odniósł się w programie "Minęła Dwudziesta" Sylwester Latkowski, były redaktor naczelny tygodnika "Wprost" w czasach, gdy pismo ujawniło nagrania z restauracji "Sowa i Przyjaciele".
Na stronach internetowych „Newsweeka” ukazał się kilka dni temu artykuł pt. "Nagrania polskich polityków sprzedane rosyjskim służbom? >>Możemy mieć do czynienia z potężną aferą szpiegowską<<". Zdaniem autora tekstu, który bazuje na zeznaniach wspólnika Marka Falenty, Marcina W., nagrania z restauracji "Sowa i Przyjaciele" upublicznione w 2014 roku, przed ujawnieniem zostały za sporą sumę sprzedane Rosjanom.
Krótko po publikacji nagrań agenci ABW wkroczyli do redakcji "Wprost", gdzie chcieli przejąć nośniki z zapisami "taśm prawdy" z udziałem polityków związanych z rządzącymi wówczas partiami - Platformą Obywatelską i PSL. W czasie akcji ABW doszło do przepychanek. Sylwester Latkowski, redaktor naczelny pisma, nie chciał oddać laptopa, agenci próbowali odebrać go siłą. W obronie swojego szefa stanęli dziennikarze pracujący w gazecie.
Po zajściu kłopoty miał jeden z dziennikarzy, który bronił sprzętu w redakcji. W lutym 2020 roku warszawski Sąd Rejonowy skazał Michała Majewskiego na grzywnę za czyn z art. 224 § 2 Kodeksu karnego, opisany jako "wymuszanie czynności urzędowych".
Z kolei w środę wieczorem Prokuratura Krajowa upubliczniła na swojej stronie sześć protokołów dotyczących zeznań wspólnika biznesowego skazanego za podsłuchy najważniejszych osób w państwie Marka Falenty - Marcina W. Ujawnienie tych materiałów zapowiedział wcześniej prokurator generalny Zbigniew Ziobro.
O sprawie mówił dziś w programie "Minęła Dwudziesta" Sylwester Latkowski, były redaktor naczelny tygodnika "Wprost". Prowadzący Michał Rachoń powiedział, że czytając tekst "Newsweeka" można odnieść wrażenie, że "pewna chronologia zdarzeń opierająca się na zeznaniach Marcina W. była taka, że najpierw nagrania zostały dokonane i na miesiąc przed tym jak zostały opublikowane przez tygodnik "Wprost" miały zostać przekazane przy wyjściu z sauny przedstawicielom firmy KTK".
"Okazuje się, że ofiarami zaczynają być dziennikarze. Ludzie, którzy zrobili swoją robotę. Miałem duże opory, żeby tutaj przyjść. Przekonali mnie dziennikarze. Wychodzi na to, że Falenta przekazał nagrania, my wzięliśmy i puściliśmy. Taka jest teza. Ku mojemu zdumieniu autor tekstu nie zwrócił się do żadnego z dziennikarzy, którzy wtedy pracowali nad sprawą. Chcę przypomnieć wszystkim, że ten pierwszy tekst podpisało siedmiu dziennikarzy. Do każdej osoby wymienionej tam staraliśmy się dojść, czego nie zrobiono w tekście, który się ukazał w poniedziałek"
- oświadczył Latkowski.
"To pan Kaszuba, bliski współpracownik pana Belki, odsłuchiwał w moim gabinecie nagranie. Ustalaliśmy, kto był rozmówcą, czy w ogóle była rozmowa. Rozmawialiśmy z panem szefem NIK-u, czy miało miejsce spotkanie z panem Kulczykiem. Jako dziennikarze punkt po punkcie szliśmy i sprawdzaliśmy. Na rympał nie puściliśmy niczego. Od razu zaznaczę – wyeliminowaliśmy wszystkie sprawy obyczajowe i intymne z tych nagrań"
- podkreślił były redaktor naczelny "Wprost".
"Weryfikowaliśmy materiały i mieliśmy pewność, że są autentyczne. W książce opisaliśmy godzina po godzinie, jak dziennikarze pracowali nad tym. Okazało się, że dla autora publikacji w Newsweeku jest to bez znaczenia. Więcej – dla polityków też jest to bez znaczenia. Cały czas wmawia się nam, że uczestniczyliśmy w jakiejś prowokacji cyrylicą pisanej"
- przypomniał.