Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Mówią o sobie „banda wariatów” i pomagają Ukrainie. „Byliśmy pierwszym zagranicznym zespołem, który tam działał”

„Rzucają się na każde wezwanie”, aby nieść pomoc innym, więc kiedy zaczęła się wojna na Ukrainie „nie było wyjścia”. - Trzeba było jechać i pomagać. Jak się okazało, byliśmy pierwszym zagranicznym zespołem, który działał po tamtej stronie – mówi nam wiceprezes Fundacji Cross Borders, która aktywnie wspomaga ukraińskich żołnierzy na froncie - Jacek Skorek.

Na facebookowym profilu Fundacji Cross Borders możemy przeczytać, że organizacja ta powstała „na bazie Zespołu Medycznego Centrum Urazowego w Sosnowcu - grupie wolontariuszy - lekarzy, ratowników medycznych i osób, dla których zasadą jest, że trudnych sytuacji nie można pozostawiać samym sobie”. Jej działania skupione są obecnie nie tylko wokół pomocy rzeczowej, ale także medycznej dla walczącej Ukrainy. 

– Podczas naszych pierwszych wyjazdów (na Ukrainę) robiliśmy m.in. ewakuację rannych. Tam, gdzie zaoferowaliśmy pomoc lokalnym szpitalom, nasi ratownicy np. kilka osób w stanie zaawansowanym przedzawałowym uratowali. Lokalni lekarze nie potrafili tego zdiagnozować, bo po prostu nie mieli sprzętu. Nasi chłopcy tak naprawdę kilka osób „wyciągnęli z grobu” 

– mówi nam Jacek Skorek. - Teraz mamy prośbę od wojska, żeby zorganizować im mobilny szpital frontowy i nad tym obecnie pracujemy; musimy przygotować specjalny samochód – dodaje.

Zaangażowane w działania fundacji osoby nazywa „bandą wariatów” i przypomina, że działali oni aktywnie jeszcze przed wojną na Ukrainie, na początku pandemii, „kiedy nikt jeszcze nie wiedział, jak to (Covid-19) leczyć”. - Zaczęło się od słynnego Czernichowa [prywatnego ośrodka opieki długoterminowej w Czernichowie, który opuściła większość personelu-red.], gdzie nasz zespół wszedł na teren absolutnie skażony, gdzie żadne służby wejść nie chciały. Przecieraliśmy te covidowe szlaki. Potem realizowaliśmy podobne działania w domach pomocy społecznej w Jaworznie, Piekarach Śląskich itd. – wylicza nasz rozmówca.

Podkreśla, że on i jego współpracownicy „rzucają się na każde wyzwanie”, w związku z tym, kiedy zaczęła się wojna na Ukrainie „nie było wyjścia”. - Trzeba było jechać i pomagać. Jak się okazało, byliśmy pierwszym zagranicznym zespołem, który działał po tamtej stronie – mówi nam Skorek.

- Na początku nikt za bardzo nie wiedział do kogo jechać, co tam trzeba zawieźć itd. Dzięki temu, że część członków naszego zespołu miała doświadczenie z działań na Majdanie i kontakty z tamtych czasów, byliśmy w stanie szybko działać i najpierw zaczęliśmy zaopatrywać Wojskowo-Medyczne Centrum Kliniczne Regionu Zachodniego we Lwowie. Potem zaczęliśmy sięgać dalej i zaczęliśmy pomagać w Winnicy. To była już zaawansowana medycyna do terapii ran itp.

– wyjaśnia wiceprezes Cross Borders.

Podkreśla, że kontakty z Majdanu dały bezpośrednie przełożenie na dowódców danych ośrodków, w związku z tym, przekazywanie pomocy odbywa się „tylko do rąk własnych”, co sprawia, że „nic nie może zginąć”. - My dostarczamy pomoc bezpośrednio. Udało nam się po kilku miesiącach działania takiego typowo zwiadowczego, łapać kontakty bezpośrednio z batalionami i obecnie wspieramy bezpośrednio żołnierzy i szpitale przyfrontowe – wyjaśnia.

Pytany jak wygląda obecnie wsparcie działań fundacji ze strony darczyńców, Jacek Skorek przyznaje nieco żartobliwie, że „dzień dziecka już się skończył”. 

- Po pierwszej fali, wielu odfajkowało sobie, że „pomogło Ukrainie”, a teraz jest już coraz trudniej. Na szczęście są jeszcze duże firmy, które chętnie pomagają. Co ciekawe, dużą pomoc mamy też od znajomych lekarzy Polaków, którzy pracują w Niemczech. Organizują pomoc za własne pieniądze i dzięki własnym kontaktom. Wykładają po 4-5 tys. euro z własnej kieszeni, żeby kupić środki medyczne i nam wysłać

– relacjonuje nasz rozmówca.

Podkreśla, że potrzeby Ukraińców „zmieniają się z tygodnia na tydzień”. - Na początku szły bandaże i środki przeciwbólowe i w pewnym momencie był tego przesyt, ale teraz znowu te rzeczy są potrzebne w związku z kontrofensywą ukraińską. Tamtejsze apteki znowu zostały wyczyszczone – przyznaje. 
Jak wskazał, obecne działania fundacji skupiają się na wyposażeniu wojska walczącego na froncie „chociażby w plecaki tzw. taktyczne-medyczne”. 

– Oni na froncie potrzebują najprostszych środków, które żołnierz sam będzie sobie mógł zaaplikować, ponieważ u nich generalnie nie ma sanitariuszy polowych. Na batalion, z którym współpracujemy (na 900 żołnierzy) jest trzech sanitariuszy. Żołnierz musi więc sobie dawać radę sam i każda skomplikowana medycyna pola walki nie wchodzi w grę 

– wyjaśnia Skorek.

Podkreśla, że mimo spowolnienia pomocy dla Ukrainy ze strony osób prywatnych, pomagają w dalszym ciągu „poważne firmy”. - Firma Tauron poprzez swoją fundację przekazała nam 150 tys. zł. Mało osób zdaje sobie sprawę, że wyposażenie takiego jednego plecaka medycznego dla ratownika na polu walki, to jest ponad 5 tys. zł, więc pieniędzy, które przekazał nam Tauron wystarczyło na 25 plecaków i kilkaset opatrunków hemostatycznych. Warto jednak pamiętać, że te plecaki ratują życie wielu żołnierzom, dlatego każda tego typu pomoc, to są kolejne uratowane ludzkie istnienia – zaznaczył Jacek Skorek.

Opisując sytuację na froncie, wskazał na bardzo utrudnione działanie ratowników, bo – jak twierdzi – „ruscy strzelają do karetek z czołgów”. - Z ich punktu widzenia wygląda to tak, że „lepiej” zabić ratownika niż żołnierza, bo ratownik może kilku uratować, więc walą do medyków – tłumaczy. 

Jak twierdzi nasz rozmówca, „wojna się do zimy nie skończy”, w związku z tym istnieje obecnie bardzo duże zapotrzebowanie ze strony ukraińskich żołnierzy na umundurowanie zimowe. – Nie musi być nowe, może być z demobilu – zaznacza i apeluje o pomoc potencjalnych darczyńców.

 



Źródło: niezalezna.pl

##Ukraina

po