Wiemy tyle, że nic nie wiemy – to słynne powiedzenie pasuje jak ulał do pierwszych dwóch meczów eliminacyjnych polskich piłkarzy pod wodzą Paula Sousy. Poza nowym ustawieniem w obronie i debiutantami, przez 180 minut gry niezauważalna jest jakakolwiek różnica względem epoki Jerzego Brzęczka. Przed nami jeszcze arcytrudny mecz z Anglią, a zegar przed Euro tyka.
Miał być efekt nowej miotły? Nie nastąpił. Rewolucyjne ustawienie z trójką obrońców i dwoma wahadłami? Wciąż walimy głową w mur, a więcej w naszych akcjach przypadku niż wyćwiczonych schematów. Trójka napastników wyszła, by postraszyć Andorę? Jedyny logiczny ruch nowego selekcjonera, tylko co z tego, gdy współpraca Roberta Lewandowskiego z Arkadiuszem Milikiem istnieje tylko teoretycznie? Niestety, mimo sześciu strzelonych goli w dwóch pierwszych potyczkach obraz polskiej kadry jest mizerny.
Z Węgrami, którzy – owszem – do ogórków nie należą, powinniśmy wygrać, szczególnie że bez baraży nie możemy liczyć na awans do katarskich mistrzostw świata. Skończyło się na szczęśliwym remisie 3:3, choć błędy eksperymentalnej formacji defensywnej przyprawiły Sousę o kolejną partię siwych włosów. Nie tak to powinno wyglądać.
Zaskoczeniem był debiut w tak ważnym meczu Michała Helika. Zawodnik Barnsley robi furorę na zapleczu angielskiej ekstraklasy, ale pierwszy skład w reprezentacji, i to w starciu o punkty, to zupełnie coś innego od gry w klubie. Helik z Madziarami stąpał po cienkiej linie, niewiele brakowało, by zarobił drugą żółtą kartkę i osłabił nasz zespół. Wraz z Janem Bednarkiem obrońcy popełniali komiczne błędy, po których gospodarze aż trzykrotnie pokonali Wojciecha Szczęsnego. Nawet bramkarz Juventusu Turyn, tak rzadko się mylący, odsłonił całą bramkę przy kontrze z finalizacją Rollanda Salaia. Sytuację w tyłach uspokoiło dopiero wejście w drugiej połowie Kamila Glika, a i tak straciliśmy jeszcze jednego gola, który mocno skomplikował sytuację w grupie już od samego początku kwalifikacyjnych zmagań.
To, co warto zapisać na koncie plusów po debiucie Sousy, to niewątpliwie powrót do rywalizacji przy stanie 0:2 i przyznanie się do błędów przez trenera. Lewandowski słusznie zauważył, że nie przypomina sobie, by polscy piłkarze odrobili takie straty na wyjeździe. To prawda, ale też Węgrzy nie zagrali oszałamiająco. Kiedy mieli okazję, wychodzili z kontrami i starali się naciskać wrzutkami na nieporadnych obrońców. Arkadiusz Reca zostawiał im wolne korytarze po naszej lewej stronie, co zmieniło się wraz z wejściem na plac gry Macieja Rybusa. Strzelaliśmy efektowne bramki, ale to wynik bardziej indywidualnych umiejętności snajperskich „Lewego” i Krzysztofa Piątka niż pokazu wyższości całej drużyny nad rywalem. W dodatku Węgrzy zagrali poważnie osłabieni brakiem wschodzącej gwiazdy futbolu, pomocnika RB Lipsk Dominika Szoboszlaia, którego usługami zainteresowane są takie drużyny, jak Bayern Monachium, Real Madryt i Juventus. Strach pomyśleć, jak wyglądałaby gra ofensywna Węgrów na tle poczynań polskich obrońców z doskonałym technicznie 20-latkiem.
Sousa po szczęśliwie uratowanym remisie uderzył się w piersi i zapewnił, że dokonałby kilku rotacji w składzie, gdyby wiedział, że jego plan aż do pierwszej bramki strzelonej przez Piątka nie wypali. Część dziennikarzy biła brawo selekcjonerowi – choć takie zachowanie wydaje się dziwne, to jednak można je zrozumieć. Jerzy Brzęczek zawsze znajdował tanie wymówki, a po słabych meczach jako jedyny dostrzegał niezliczone zalety gry kadry. Adam Nawałka z kolei ciągle bazował na sukcesie z Euro 2016, a efekt był opłakany podczas rosyjskiego mundialu.
Mecz z Andorą był zatem okazją do przełamania dla kadrowiczów, którzy wreszcie mogli dominować, swobodnie rozgrywać i postrzelać z uśmiechem na ustach na tle półzawodowców. Niestety, nie udało się. Gra Grzegorza Krychowiaka i Piotra Zielińskiego była zbyt ociężała, obaj ruszali się jak wóz z węglem. W defensywie nasza linia obrony nie miała za wiele pracy, ale ewidentnie brakowało wyższego wyjścia na pozycje, by wspomóc pomocników. Trzy gole padły po przypadkowych akcjach – dublet Lewandowskiego cieszy, pozytywnie spisał się Kamil Jóźwiak, który jako jedyny próbował czegoś „ekstra” na połowie rywala. Udany debiut zaliczył obrońca Rakowa Częstochowa Kamil Piątkowski. I to byłoby tyle: graliśmy głównie wrzutkami, bez czytelnej koncepcji.
Jak to jest, że Arkadiusz Milik strzela bramki w Olimpique Marsylia, a przyjeżdża na zgrupowanie reprezentacji i potyka się o własne nogi w meczach o punkty? Dlaczego Zieliński obawia się strzału lewą nogą z dystansu, skoro w Napoli regularnie pokazuje ten atut? Skoro Krychowiak w mocnym Lokomotiwie Moskwa potrafi zdobyć trzy bramki w pięciu spotkaniach i pokazać się z dobrej strony w Lidze Mistrzów, dlaczego w reprezentacji głównie holuje piłkę albo zagrywa do tyłu? Na te pytania musi znaleźć odpowiedź Paulo Sousa, jeśli chce uniknąć kompromitacji nie tylko na tle Anglików, ale przede wszystkim w Euro.
Tam nie będzie już wymówek, tym bardziej że czekają nas same trudne wyzwania – Słowacja, a szczególnie Szwecja i Hiszpania potrafią grać w piłkę i wykorzystywać boiskowe prezenty od przeciwników. Niektórzy kibice już bronią selekcjonera Biało-Czerwonych przed krytyką, choć gdyby to Brzęczek nadal pełnił tę funkcję, to zostałby powszechnie zrównany z ziemią za cztery punkty w dwóch pierwszych egzaminach.
Tym bardziej że wszyscy oczekiwali gruntownych zmian, a tymczasem gra reprezentacji Polski nadal wygląda koszmarnie. Chyba nie po to prezes Zbigniew Boniek wywołał zamieszanie i na ostatniej prostej zdecydował się na rewolucję, by nie było widać jakichkolwiek efektów? To zresztą nie były dwa nijakie starcia towarzyskie, które wskażą Sousie odpowiednią drogę. Ci, którzy narzekają na „typowe malkontenctwo”, zapominają, że piłkarze walczyli o cenne punkty, gdy nie są faworytami grupy. I te dwa „oczka” zostały po drodze pogubione, co zupełnie nie dziwiłoby w przypadku poprzednika Portugalczyka za sterami drużyny narodowej.
W środę kluczowy test z czwartą drużyną na ostatnim mundialu. Anglicy zagrają osłabieni – bez Marcusa Rashforda i Jadona Sancho, ale siła ich ognia jest wystarczająco przerażająca. Harry Kane, Raheem Sterling, Maison Mount czy Phil Foden znajdują się w kapitalnej formie, a z zaprezentowaną grą w dwóch ostatnich spotkaniach, na Wembley nie mamy czego szukać.
Znaczenie innych czynników, jak szczęście i dyspozycja dnia, niekiedy jest nie do przecenienia. Kadrowo jesteśmy od Anglików słabsi, ale nie z takimi jak Polska tracili punkty w eliminacjach – by wspomnieć Czechów, Duńczyków czy Słoweńców w ostatnich pięciu latach. Jeśli jednak nic nie zmieni się w naszej grze, pozostanie pytanie nie „czy”, ale jakim rozmiarem kary zakończy się mecz na szczycie grupy I. Tym bardziej że scenariusz z kołem ratunkowym rzuconym przez Lewandowskiego się nie ziści – nasza podpora ofensywna złapała kontuzję kolana i nie wystąpi w środę. Pozostajemy w ataku z Piątkiem, bezproduktywnym Milikiem i Kamilem Świderskim, który zaliczył raptem dwa spotkania w barwach narodowych. Aż strach się bać.