Od kilku dni, a właściwie nocy, przedmieściami francuskich miast wstrząsają zamieszki. Wszystko zaczęło się od wypadku motocyklisty w Villeneuve-la-Garenne, który jechał bez kasku, pod prąd i został potrącony nagle otwartymi drzwiami nieoznakowanego auta policji. Przez media przelała się fala antypolicyjnego hejtu.
Wywodzący się z imigranckich dzielnic chuligani czy gangi dilerów narkotykowych mają zresztą wsparcie lewackich działaczy. Niejaka Melanie Luce, przewodnicząca lewicowego związku studentów UNEF, pisała o podsycanej rasizmem „policyjnej przemocy, która powtarza się w dzielnicach klasy robotniczej”. Iskrą prowadzącą do wybuchu może tu być wszystko. Zbudzony przez wypadek motocyklisty wirus rewolty rozlał się na kolejne miasta. Ranny 30-latek jest dobrze znany policji – ma na koncie 14 wyroków: głównie za handel narkotykami, przemoc i wymuszenia. Tymczasem jako ofiara właśnie nagrał przesłanie, w którym ze szpitalnego łóżka dziękuje za wsparcie oraz prosi o spokój i łaskawie oznajmia, że „wierzy w sprawiedliwość”. Tylko czekać, jak przerażone skalą zamieszek państwo wypłaci mu jeszcze odszkodowanie.