Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

System Tuska, czyli grillowanie PSL

To, o co są obwiniani dziś ludowcy, jest chlebem powszednim działania koalicji PO–PSL.

To, o co są obwiniani dziś ludowcy, jest chlebem powszednim działania koalicji PO–PSL. System zawłaszczania państwa i żerowania na nim całymi klanami, grupami znajomych, rodzinami to codzienność od morza po Tatry.

Nie wiemy, kto wrzucił mediom nagranie z rozmowami dwóch prominentnych działaczy PSL o sytuacji w Elewarrze i kręceniu tam lodów, ale wiadomo, że najważniejsze osoby w kraju znały sprawę znacznie wcześniej, niż dowiedziała się o niej opinia publiczna. Bez wątpienia świadomość, co dzieje się w Elwarrze, miał Donald Tusk. Wiedział choćby z raportu Najwyższej Izby Kontroli, która alarmowała ponad rok temu o nepotyzmie i nielegalnie wypłacanych sobie pieniądzach przez zatrudnionych tam ludowców. Zaleciła nawet, rzecz jasna bezskutecznie, zwrot blisko półtora miliona złotych nienależnie pobranych wynagrodzeń. Historia zawłaszczania przez działaczy PSL akurat tej spółki jest dłuższa, ale i podobnie głębiej w przeszłość sięga też wiedza premiera.

Znana blogerka Kataryna przypomniała kilka dni temu artykuł z „Rzeczpospolitej” z wypowiedziami premiera z 2008 r. „Każdy sygnał dotyczący ewentualnych nieprawidłowości czy kumoterstwa będziemy bardzo uczciwie badać” – w ten sposób premier Donald Tusk odniósł się do doniesień „Rzeczpospolitej” (z 17 lipca br.), która napisała, że PSL obsadza swoimi ludźmi spółki zajmujące się obrotem zboża. W artykule sprzed lat chodziło o publikację dotyczącą Zamojskich Zakładów Zbożowych, gdzie w radzie nadzorczej znalazło się dwóch działaczy PSL, w tym doradca marszałka Jarosława Kalinowskiego. Zakłady podlegały spółce Elewarr i to jej władze zdecydowały o składzie rady nadzorczej. Premier był wówczas, rzecz jasna, w tej kwestii bardzo zasadniczy, ze zmarszczonymi brwiami nie tylko zapowiadał „badanie”, ale też oświadczył: „To nie ma koloru partyjnego. Każdy taki przypadek, czy on będzie dotyczył PSL, czy PO będziemy badać i to w trybie pilnym, i reagować”. I jeszcze zapewnił, że jeśli urzędnicy tego nie zrozumieją, to „znajdą się w kłopocie i to dość szybko”. Jak wiemy, nikt nie znalazł się w kłopocie, co więcej miażdżący dla Agencji Rynku Rolnego i spółki Elewarr raport NIK został zupełnie zignorowany przez wszystkich, do których został przesłany. A dotarł nie tylko do premiera (PO). Ale też do marszałków sejmu (PO) i senatu (PO), ministrów sprawiedliwości (PO), finansów (PO), rolnictwa (PSL) i skarbu państwa (PO). Dostało go CBA i BBN (znajdujące się pod kontrolą PO).

Odpowiedzialność nie istnieje

Jak widać, w systemie stworzonym przez Platformę, gdzie każdy istotny obszar państwa jest zawłaszczony przez rządzących, funkcje kontrolne wobec władzy nie istnieją. Pisaliśmy o tym wielokrotnie – wyrzucenie Mariusza Kamińskiego i pacyfikacja CBA była tego procesu domykającym akordem. Zwasalizowanie większości mediów wykluczyło też z mechanizmów kontrolnych tzw. czwartą władzę. Dziś to raczej „czwarte narzędzie” w ręku walczącego o przetrwanie u władzy premiera. Podejmuje się zatem jakieś działania przeciw patologiom i mówiąc po prostu korupcji, ale tylko wtedy, gdy jest to do czegoś potrzebne politycznie. Na przykład do budowania lub ratowania wizerunku. Warto powtórzyć to raz jeszcze, byśmy nie mieli złudzeń – sprawa Elewarru dowodzi, że w systemie Tuska NIK, CBA lub nawet prokuratura w istocie nie mają znaczenia.

Nikt, kto obserwuje pięcioletnie rządy PO–PSL, nie ma chyba złudzeń, że przypadłości nepotyzmu, zawłaszczania państwa i korupcji dotyczą wyłącznie ludowców. System Tuska to mechanizm metodycznego opanowania wszystkich dziedzin i przestrzeni kraju, które zależą od władzy. Warto przypomnieć skandale wstrząsające Wałbrzychem, gdzie PO czuła się tak bezkarna, że działała wprost bezczelnie, obsadzając wszystkie możliwe stanowiska i ciągnąc z tego różne profity, po kupowanie głosów włącznie. Rozwiązano tam wreszcie struktury PO, ale dopiero po tym, jak skandalami z udziałem działaczy PO zajęła się prasa centralna, a sprawami zajęła się prokuratura. Dziś postępowania w większości umorzone (także to badające sprawę wyprowadzania pieniędzy ze spółek miejskich na fundusze partyjne i wymuszania haraczu na PO, czyli części płacy od pracowników kontrolowanych przez PO instytucji), a obok nowego „bezpartyjnego” prezydenta rządzą ci sami, zaprawieni w bojach działacze PO.

Nie trzeba wcale daleko szukać – każdy może rozejrzeć się po swojej okolicy. Ilu działaczy PO pracuje w ratuszu, starostwie, ministerstwie? A ich żon, dzieci, narzeczonych, braci i wujków? Przecież to niewypowiedziane dotychczas przez media abecadło – bez legitymacji partyjnej lub układów partyjnych nie ma w miejscach zależnych od władzy ani pracy, ani interesów. To nudny już banał, ale w systemie PO–PSL, któremu patronuje Tusk, nie mają znaczenia ani kompetencje, ani kwalifikacje. Za to jaka armia lojalnych wyborców? Proszę policzyć – dziś w Polsce jest wedle różnych szacunków blisko milion różnych urzędników. Bardzo znaczna ich część to dziś działacze lub sympatycy PO „podwieszeni” pod różnych polityków rządzącej partii. Często stanowiska dostawali z klucza – jak w Warszawie, gdzie radni miejscy mieli przydzielane miejsca w spółkach komunalnych kontrolowanych przez sejmik, a radni sejmiku, w spółkach miejskich – prawo zabrania bowiem łączenia stanowiska radnego miejskiego ze stanowiskiem w spółce komunalnej miasta. Proste triki, prawda? NIK badał kilka instytucji pod rządami PO, a jej raporty były publikowane sobie a muzom. W 2009 r. stwierdziła, że w Warszawie ustawiano konkursy na najważniejsze stanowiska. Komisje konkursowe po prostu wpisywały do warunków konkursów dane z CV kandydatów, którzy mieli je wygrać. Też proste? Ta armia ludzi wraz z rodzinami i przyjaciółmi, których też sporo można znaleźć w różnych miejscach, to liczna grupa – im wszystkim partia pozwala zupełnie bezkarnie żerować.

Kwalifikacje – znajomy od dziecka

Sprawa Elewarru jest zatem w tym sensie niebezpieczna dla układu rządzącego, że ukazuje nie jakąś egzotykę postępowania w jednej ze spółek, którą obsadzili akurat ludowcy. Pokazuje chleb powszedni tych rządów. Ten system tak działa wszędzie. Jeszcze jeden przykład pierwszy z brzegu, na dodatek zupełnie drobny.

Ministrem zdrowia jest jeszcze Ewa Kopacz. Pani minister ma córkę, a córka narzeczonego. Ówczesny narzeczony to działacz pomorskiej Platformy Obywatelskiej. I tak się jakoś złożyło, że właśnie on, Piotr Borawski, działacz z Gdańska, znajduje pracę w radzie nadzorczej warszawskiej spółki komunalnej PPHU Zaplecze. Jak się państwo domyślają, zdecydowały o tej nominacji niezwykle kompetencje i doświadczenie pana Borawskiego. Inny drobiazg, w 2009 r. szefem stacji obsługi PKS w Radomiu zostaje, bez konkursu, brat Ewy Kopacz – Wojciech, mechanik samochodowy. Prasa wypominała też zatrudnienie byłej minister zdrowia na stanowisku szefa swojego gabinetu syna przyjaciół (znam go od dziecka – wyjaśniała), ale w tym jednym przypadku można uznać, że gabinet polityczny to miejsce, gdzie minister zatrudnia ludzi, do których ma zaufanie i którzy mu organizują pracę. Może nieco bulwersować jednak, że zatrudniając dziecko dobrych znajomych, pani minister – jak podawała prasa – płaciła z pieniędzy podatników, bagatela, 10 tys. zł.

Efektu domina nie będzie

Dlatego sprawa Elewarru mogłaby być sprawą uruchamiającą domino kolejnych skandali i afer, gdyby w Polsce działały choć względnie normalnie media. Premier wie chyba jednak, że wajcha wciąż jest przestawiona po jego myśli, choć widać też całkiem wyraźnie, że jeśli Donald Tusk straci kontrolę nad Januszem Palikotem, to on może przejąć nadawanie tonu najważniejszym mediom komercyjnym. Sprawa Elewarru będzie zatem w praktyce sprowadzona tylko do patologii jednego ugrupowania i jednego resortu. Premier może pozwolić sobie na to, by ujawnione taśmy wykorzystać przeciw ludowcom, podbudowując własną, słabnącą pozycję i przykrywając kłopotliwe dla Platformy sprawy.

Spektakl ma tę jeszcze zaletę, że prócz odwrócenia uwagi od różnych kłopotów premiera, przy okazji poważnie osłabia partnera koalicyjnego, sprowadzając go nieodwracalnie do roli partii, której być albo nie być zależy od PO. Ma to nie tylko wymiar polityczny, ale też jak najbardziej wymierny, finansowy. Minister finansów Jacek Rostowski rozłożył wprawdzie ludowcom na raty obowiązek spłaty 22 mln zł do skarbu państwa z tytułu źle rozliczonych pieniędzy na kampanię wyborczą w 2002 r., ale to niewielka ulga dla kłopotów finansowych partii. Premier Donald Tusk poczyna sobie więc dziś z PSL dość bezceremonialnie, wiedząc, że ostatnią rzeczą, na jaką stać dziś PSL, są nowe wybory.

Los przystawki

Szef rządu korzysta też z tego samego poczucia bezkarności co zawsze – media wciąż trzymane są na wodzy. To ludowcy przeżywają w tych dniach szok, że potępiani są gremialnie za coś, co stosowane jest od lat przez obu koalicjantów. Wydaje się, że w PSL zapanował nieledwie popłoch – nie są w stanie przewidzieć, ile ciosów jeszcze na nich spadnie. Być może przychodzi im niekiedy myśl, by odwinąć się koalicjantowi, ujawniając to i owo z własnego terenu dzielonego z grupami PO. Tyle że na walkę spacyfikowany PSL nie ma już żadnej siły. Ludowcy podzielili los, którym im w związku z PO wróżono i którego, wobec przewagi PO, chyba nie byli w stanie uniknąć: właśnie są konsumowani w charakterze przystawki. Decyzja premiera, że nie powoła na razie nikogo z zaproponowanych przez Waldemara Pawlaka osób na stanowisko ministra rolnictwa, najważniejszego dla PSL resortu, jest tego wymownym, symbolicznym dowodem.

 



Źródło:

Joanna Lichocka