Wywaliło. 2,5 tys. m sześc. szamba do rzeki znajdującej się w samym centrum tysiącletniego Gdańska. Do rzeki, która nieco dalej wpada do Bałtyku, w sąsiedztwie szerokich, piaszczystych plaż. U progu sezonu turystycznego. Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało.
Z jednej strony można powiedzieć, że to wypadek, jaki zawsze może się zdarzyć. Katastrofy, w tym ekologiczne, mogą być spowodowane przez błąd ludzki, zwykły wypadek, tysiąc innych przyczyn. Kiedy jednak tego rodzaju zdarzenia dotyczą krytycznej infrastruktury publicznej, musi się pojawić cała seria pytań. Również natury politycznej. I nie chodzi tutaj o proste młotkowanie rządzącego Gdańskiem kolejną kadencję Pawła Adamowicza. Nikt przy zdrowych zmysłach nie obarcza go bezpośrednią odpowiedzialnością za wyłączenie pomp i uruchomienie zrzutu nieczystości. Jednak przy tym zdarzeniu widzimy jak w soczewce, jakie konsekwencje nieść może ze sobą prowadzenie przez lata polityki wycofywania się szeroko pojętego państwa z kluczowych obszarów, za które dotychczas było odpowiedzialne.
Taką politykę przez lata prowadziło również miasto Gdańsk. Ta polityka dla niepoznaki przez cały okres III RP zwana była polityką prywatyzacji. Spółka, która odpowiada za przepompownię ścieków, nie należy bezpośrednio do miasta Gdańsk.
Powstała w 1992 r., kiedy sprywatyzowano Okręgowe Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji. Miasto objęło w niej 49 proc. udziałów, a 51 proc. – francuska spółka Saur. Zgodnie z umowami powołany wówczas podmiot ma za zadanie „utrzymywać wysoką jakość usług dostarczania wody i odprowadzania ścieków”. Na początku lat 90. miasto Gdańsk zdecydowało się zatem oddać odpowiedzialność za jedną z kluczowych funkcji samorządu miejskiego, jaką jest dostarczanie wody mieszkańcom, w ręce zewnętrznego podmiotu. Tak długo jak woda płynie do mieszkań, a szambo do oczyszczalni – wszystko jest w porządku. Jednak gdy pojawiają się kłopoty i kierunki się zmieniają, natychmiast zaczyna się przerzucanie odpowiedzialności. W pierwszych godzinach kryzysu opinia publiczna została poinformowana, że zrzucanie nieczystości do Motławy było konieczne, aby te same nieczystości nie zaczęły wybijać na ulicach miasta i w domach gdańszczan. Spółka zalała więc rzekę. Miasto próbowało przerzucić odpowiedzialność na dostawcę energii elektrycznej. Ten ujawnił nagranie, w którym pracownik spółki wodociągowej mówi, że za awarię, przez którą smród rozniósł się po całym mieście, odpowiada jego własna niedoświadczona ekipa, która obsługiwała wówczas przepompownię.
W systemie demokratycznym za sprawy publiczne odpowiadają wynajęci przez obywateli politycy. Za sprawy państwa – rząd, parlament czy głowa państwa. Za sprawy miejskie – wybierany w demokratycznych i bezpośrednich wyborach burmistrz czy prezydent. Właśnie z takich powodów prezydent miasta powinien mieć w swojej gestii i pod swoim bezpośrednim nadzorem te instytucje, które odpowiadają za kluczowe sprawy. Np. wodociągi w prawie milionowej aglomeracji. M.in. po to, żebyśmy my, obywatele, mieli jasność co do tego, kto i w jakim zakresie odpowiada za dziurę w jezdni, zalanie tunelu, wybijającą i zalewającą miasto kanalizację burzową czy za rurę z przepompowni ścieków, która zamiast do oczyszczalni syf wyrzuca na piękne, bałtyckie plaże. Dzisiaj mieszkańcy Gdańska nie wiedzą, kto odpowiada za ten stan rzeczy. Prezydent miasta ma co prawda w spółce swoich przedstawicieli, ale jest przecież udziałowcem mniejszościowym. Na francuską spółkę mieszkańcy nie mają żadnego bezpośredniego wpływu. Wybrany przez nich prezydent też nie. Żeby podjąć jakiekolwiek decyzje, musi się dogadywać ze wspólnikami.
A to niejedyny przykład. W Gdańsku lokalna sieć ciepłownicza została sprzedana firmie należącej do… miasta Lipsk.
Sieci wodociągowe i ciepłownicze należą do zewnętrznych podmiotów także w Warszawie, Łodzi, Poznaniu i innych miastach. A to znaczy, że w kluczowych dla samorządu kwestiach, przez decyzje prywatyzacyjne ostatnich lat, nic do powiedzenia nie mają obywatele. W imieniu których władzę sprawują samorządowcy.