Minister Radosław Sikorski propaguje ideę Europy federacyjnej. Oznaczałoby to, że Europa zamieni się w nowe Stany Zjednoczone. To oczywiście mrzonka głoszona na ogół przez ludzi słabo zorientowanych w realiach dzisiejszego świata. Gdyby doszło do powołania superpaństwa, obywatele biednych krajów Unii narzuciliby najbogatszym konieczność finansowania swoich potrzeb. Hiszpanie i Włosi przegłosowaliby Niemców w sprawie podzielenia się długami. Niemcom absolutnie niepotrzebne jest demokratyczne państwo Europy. Potrzebują za to krajów satelickich, które będą przedłużeniem ich polityki zagranicznej i zaakceptują hegemonię gospodarczą. Na razie Niemcy zarządzają Europą przy pomocy dwubiegunowego układu francusko-niemieckiego na zachodzie i niemiecko-rosyjskiego na wschodzie. Kondominium francusko-niemieckie zostało obecnie sformalizowane w postaci tzw. grupy frankfurckiej, do której weszli szefowie instytucji europejskich i finansowych. Wspólna polityka z Francją jest jednak coraz trudniejsza ze względu na powiększające się różnice w wizjach gospodarczych i interesach, a przede wszystkim ze względu na pogarszającą się kondycję Francji. Z kolei Rosja przestaje traktować Niemcy jak partnera i próbuje wyryć sferę swoich wpływów aż do Odry. W tej sytuacji w Niemczech pojawiają się pomysły scalenia dużo mniejszej powierzchni Europy – północnej, podporządkowanej Berlinowi i izolującej się od bankrutującego południa. Północna Europa zaczynałaby się gdzieś w Polsce lub dalej, jeszcze w krajach bałtyckich, i wcielała kraje Beneluksu. Dołączyłaby do niej Austria, Czechy i Słowacja, być może także Słowenia. Patrząc na mapę historyczną sprzed pierwszej wojny światowej, w północnej Europie znalazłoby się dawne Cesarstwo Niemieckie i większość Austro-Węgier. Te państwa już dziś prowadzą politykę bliską Berlinowi, są od niego o wiele słabsze i jednocześnie mogą być świetnym zapleczem gospodarczym dla Niemców.
Mrzonki federacyjne, które jeszcze dziesięć lat temu mogli sobie snuć euroentuzjaści, są dzisiaj jedynie alibi dla zwasalizowania polityki polskiej wobec Berlina. Radosław Sikorski, który kilka lat temu przyjął na wschodzie realpolitik Moskwy, dzisiaj coraz wyraźniej uznaje dominację Niemiec w Europie Centralnej. Takie jest zresztą stanowisko całego rządu Donalda Tuska. Niemcy kreślą obszar bezpośredniej strefy wpływów sięgający nie dalej niż kilkaset kilometrów od ich granic i ludnościowo niewiele większy niż samo państwo niemieckie. Polska byłaby w tej układance krajem najważniejszym. Nic też dziwnego, że awaryjny wariant ograniczenia UE do Europy Północnej, czy też używając nazewnictwa sprzed stu lat, państw centralnych, musi uwzględniać silną integrację Warszawy z Berlinem. Czy jest to tylko jeden z geopolitycznych pomysłów na wypadek krachu Unii, czy też Unia miała doprowadzić do odbudowy wpływów niemieckich, pewnie za naszego życia się nie dowiemy. W najbliższych miesiącach i latach dojdzie do przeobrażenia Europy pod względem gospodarczym i politycznym. To, czy Polska pozostanie w niej podmiotem, zależeć będzie od siły naszych elit. Na razie sytuacja wygląda fatalnie. Obóz władzy dzieli się na aliantów Berlina lub Moskwy. Dopiero powrót USA do tego regionu może spowodować, że staniemy się czymś więcej niż tylko pionkiem na europejskiej szachownicy.
Źródło:
Tomasz Sakiewicz