Sędziowie - przywódcy buntu w Sądzie Najwyższym - samowolnie zawieszają prawo, którego nie stanowią. Do czego może doprowadzić sytuacja, w której SN wchodzi w kompetencje władzy ustawodawczej i wykonawczej, próbując ją zwalczać? Uprzywilejowana ''nadzwyczajna kasta'' oznajmia wszem i wobec, że prawo jej nie dotyczy. Czy taki stan zaburza trójpodział władzy i co z tego wynika - o tym mówi portalowi Niezalezna.pl prof. Grzegorz Górski, prawnik, historyk i wykładowca akademicki, były członek Trybunału Stanu.
Co wynika z faktu, że Sąd Najwyższy zawiesił wykonywanie przepisów ustawy o samym sobie, czyli o Sądzie Najwyższym, i jakie mogą być konsekwencje takiego aktu?
Na naszych oczach postępuje destrukcja państwa. To, co zrobił Sąd Najwyższy, jest jednym z najbardziej dramatycznych wyrazów tego procesu. III RP od początków swego istnienia nie była zaprojektowana jako państwo silne, a wiele przyjętych pseudoliberalnych rozwiązań, w tym ustrojowo-prawnych, wręcz stymulowało tę słabość. Ot choćby rozwiązania konstytucyjne, które stworzone zostały nie tyle z myślą o kreowaniu przestrzeni kooperacji najważniejszych instytucji publicznych, ale w logice wzajemnego paraliżowania się. Widać to wyraźnie od końca 2015 r., kiedy rząd PiS usiłuje odbudować przynajmniej powagę instytucji publicznych i zapewnić efektywność w wykonywaniu podstawowych funkcji przez aparat państwowy, ale - co trzeba skonstatować ze smutkiem - wielkich sukcesów nie odnosi.
Sędziowie Sądu Najwyższego wprowadzają wielu Polaków w zdumienie swoim działaniem.
Obserwując to, co robią dzisiaj czołowi funkcjonariusze Sądu Najwyższego (bo trudno określić ich jeszcze mianem sędziów), możemy jedynie zrozumieć, czego udało się uniknąć na o wiele poważniejszym, jeśli chodzi o potencjalne konsekwencje, obszarze, tzn. działania Trybunału Konstytucyjnego. I lepiej dziś możemy zrozumieć, dlaczego przywództwu III RP z okresu 2007-2015 tak bardzo zależało na zapewnieniu sobie trwałej większości w tym Trybunale (przynajmniej do następnych wyborów). To właśnie TK miał być ową placówką frontową, która miała nie dopuścić do jakiejkolwiek realnej zmiany po wyborach w 2015 r. Ten scenariusz legł w gruzach, ale jednocześnie wskutek działań podjętych przez odchodzące kierownictwo TK z A. Rzeplińskim na czele, doszło do zrujnowania powagi tego ciała. Autorom tej operacji wydaje się, że eksploatowanie tego faktu obecnie, dalsze dezawuowanie tego ciała, służy ich interesom, a wystarczy, że ich ludzie na nowo obsadzą większość TK, to jego autorytet będzie przywrócony. Otóż mylą się bardzo, a szkody które wyrządzili i nadal wyrządzają, będą trwały bardzo długo.
A więc osłabienie i zdeformowanie wizerunku tak ważnej instancji jak Trybunał Konstytucyjny miało istotny cel?
Owszem, i dopiero w tym kontekście można zrozumieć obecne działania kierowniczej grupy Sądu Najwyższego. Im się wydaje, że to oni teraz strzegą „dziedzictwa” III RP, a w praktyce patologicznego układu wytworzonego w Polsce po 1989 r. I dla tej obrony są gotowi uwikłać Sąd Najwyższy w najbardziej ordynarną polityczną ustawkę, do tego usiłując włączyć w tę rozgrywkę czynniki zewnętrzne. Miarą paranoi jest tu to, że SN nawet nie próbuje udawać, że w całej tej manipulacji jakiekolwiek znaczenie ma indywidualna sprawa zwykłego obywatela. Otóż to ten obywatel Rzeczypospolitej ma z siebie złożyć ofiarę na ołtarzu ich walki o konserwację układu. To jest obraz tego, czemu służą autorzy tej decyzji.
Kogo ta wojna o utrwalenie układu najmocniej dotknie?
I w tym jednak wypadku efektem tej kompromitującej gry będzie ostatecznie zniszczenie autorytetu Sądu Najwyższego. Tyle tylko, że konsekwencje tego stanu rzeczy będą dalej idące niż w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał bowiem zajmuje się sprawami, które z punktu widzenia zwykłego obywatela są odległe. Inaczej sądy powszechne i SN. Tutaj przecież chodzi o konkretne interesy każdego obywatela RP. I ten obywatel dostaje dziś na tacy przekaz, że polscy sędziowie gotowi są poświęcić ich sprawy, dezawuując rozstrzygnięcia polskiego ustawodawcy, odwołując się do zupełnie abstrakcyjnych czynników obcych. To po prostu dno.
Czy Sąd Najwyższy tym działaniem staje się sam sobie prawodawcą, odrzucając prawomocną decyzję polskiego parlamentu?
Przywołuję tu zawsze przykład, że w drugiej połowie XVII w. dwaj niezwykle przecież zasłużeni polscy królowie Jan Kazimierz i Jan Sobieski, wielokrotnie inspirowali w imię własnych interesów używanie w polskim Sejmie veta. I można przyjąć, że chodziło im niekiedy nawet o słuszne sprawy. Tylko że później odwoływano się do ich praktyki już nie w słusznych sprawach, aż w końcu zrujnowano państwo.
To samo dziś czyni owa „kasta”, która sądzi, że służy dobrej sprawie. Ale ani sprawa nie jest dobra, ani skutki tej działalności nie będą pozytywne w dłuższej perspektywie.
Dlaczego Sąd Najwyższy działa z taką zaciętością i na taką skalę - bo przecież włącza w swój spór inne kraje, organy unijne, ETS, Amnesty International itd.? O co tak naprawdę toczy się ta gra?
Bronią z jednej strony swoich pozycji indywidualnych, z drugiej zaś, szerzej, całego układu interesów profitentów III RP. Przecież nikt nie może mieć wątpliwości, że najważniejszym czynnikiem, który zadecydował o powołaniu w skład Sądu Najwyższego sędziego Iwulskiego był fakt, że jego małżonka była przez dziesiątki lat funkcjonariuszką resortu bezpieczeństwa. Pan sędzia opowiada dziś, jak to zgrywał Konrada Wallenroda, będąc częścią machiny stanu wojennego, jak to go brzydziło. Ale nie tłumaczy, jak owo obrzydzenie okazywał podczas wieczornych pogawędek przy kolacji z małżonką. Przecież to jest kliniczny dowód tego, że to są ludzie skonstruowani w logice podwójnych standardów, a na to nie może być miejsca w normalnym wymiarze sprawiedliwości. Gra więc idzie o to, by nie było w sądownictwie owych podwójnych standardów.
Jak takie działanie Sadu Najwyższego ma się do zachowania trójpodziału władzy?
Nie ma się w ogóle. Liderzy SN najpierw mówili o trójpodziale władzy, który niezgodnie z ideą monteskiańską, jak i treścią obecnej konstytucji, prezentowali jako układ trzech całkowicie od siebie odseparowanych czynników. W ich zatem pojęciu trójpodział był oderwany od zasady równowagi władz, co jest nieodłącznym elementem tego pojęcia. A równowaga władz to nic innego jak wzajemne hamulce, czyli instrumenty wzajemnego powstrzymywania się tych trzech władz. Czyli to, co Amerykanie nazywają checks and balances. O tej drugiej części zapominają, gdy nie dopuszczają, by parlament jako ustawodawca regulował funkcjonowanie sądownictwa, co jest elementarzem tej zasady w każdym jej wydaniu. No ale teraz, nagle przypisali sobie ów check, wywodząc go zresztą z kodeksu postępowania cywilnego. Takiego absurdu nie napisałby nawet student III roku prawa w pracy proseminaryjnej. Już na tym etapie studiów wiedzą oni, że to jest kompletny absurd. No ale jak widać w walce politycznej, po to tylko, by dać jeszcze paliwo czynnikom obcym, wydawałoby się poważni ludzie sięgają po tego typu „argumenty”.
W jaki sposób może zostać rozwiązany ten problem niezgody pewnych sędziów na reformy, skoro ani argumenty władzy ustawodawczej, ani wykonawczej nie trafiają do decydentów z Sądu Najwyższego?
Obawiam się że obecny spór spowoduje długotrwały upadek autorytetu i znaczenia Sądu Najwyższego. Cokolwiek się stanie, sięganie po tak płytkie argumenty w walce typowo politycznej, a do tego skamlanie o arbitraż Niemców czy Luksemburga, przyniesie nieodwracalne szkody. Odbudowa powagi wymiaru sprawiedliwości będzie zatem procesem bardzo długotrwałym, a na tej drodze cierpieć będzie bardzo wielu Polaków. To oni będą bowiem bezpośrednią ofiarą tych gier.