Nad ranem 16 czerwca 1944 r. francuskiego historyka żydowskiego pochodzenia Marca Blocha, wraz z grupą 26 innych więźniów, przewieziono ciężarówką w okolice Saint-Didier-de-Formans. Tam zostali przez Niemców rozstrzelani. Bloch był nie tylko byłym żołnierzem, lecz także członkiem francuskiego Ruchu Oporu. Ten twórca słynnej szkoły Annales zostawił po sobie kilka znamiennych prac, z których chyba największe znaczenie, także dzisiaj, ma jego niezwykły, choć niedokończony esej „Pochwała historii” - pisze w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska” Tomasz Łysiak.
Ta „apologia” nauki historycznej, wykładnia etosu zawodu historyka, stała się w dodatku swego rodzaju podręcznikiem, z którego adepci Klio czerpali wiedzę i wzorce metodologiczne, a także etyczne, związane z wykonywaną przez siebie misją i pracą. Paweł Jasienica w szkicu o owym eseju, stworzonym przez Francuza w 1941 r., napisał:
„Pochwałę historii" wolno uważać za rachunek sumienia lub za wyznanie wiary. Nie warto natomiast spierać się o wybór między tymi określeniami, które – jak się wydaje – oznaczają jedno i to samo. Dodatkowego wymiaru nabiera fakt, iż Bloch został zabity w czasie potwornego konfliktu, który sam w sobie był historycznym wulkanem, nieskończoną furią historycznych zawiłości, która go porwała i rozerwała na strzępy. Być może jest w każdym historyku rys szaleńczej odwagi, który charakteryzował Orfeusza – ten rys każe patrzeć za siebie, przez ramię, nawet pomimo ewentualnych nieprzyjemności. Orfeusz spojrzał w tył, kierowany impulsem miłości. „Eurydyką” dla historyków jest historia sama w sobie, a pasja jej poznawania ma równą siłę co miłosne afekty najsłynniejszych kochanków. Jednak z drugiej strony historyk miłujący zawód, jakim się para, musi być do głębi naukowcem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Pasja badawcza docierania do prawdy – odarta z chęci, nakazów czy oczekiwań – to największy motor pchający go do działania. O tym, jakie narzędzia mogą służyć w docieraniu do historycznej prawdy, pisał właśnie Marc Bloch. Warto dziś zajrzeć do jego pracy, przede wszystkim z tego powodu, że na nowo odżyła w debacie publicznej sprawa Lecha Wałęsy, który na początku lat 70. poprzedniego stulecia podjął świadomą współpracę z komunistycznym aparatem gromadzenia informacji i terroru – Służbą Bezpieczeństwa.
A jednak donosił
Salonowe media rozpętały po raz kolejny prawdziwą burzę, waląc na oślep epitetami i szukając, gdzie się tylko da, autorytetów, które mogłyby podżyrować tezę lansowaną od dawna, że Wałęsa nie był tajnym współpracownikiem SB, jego podpisy były zapewne sfałszowane,
„a jeśli nawet” (jak krzyczał tytuł na okładce „Polityki”), to i tak nie ma to właściwie większego znaczenia w ocenie jego roli w
„obalaniu komunizmu”. Problem w tym, że teczki odnalezione w domu Kiszczaka porażały wielością i różnorodnością materiałów. Nawet dla laików zaczęło wydawać się oczywiste, iż Lech Wałęsa – pomimo jego ciągłych upartych zaprzeczeń i krętackich, dziwacznych sposobów tłumaczenia się – był współpracownikiem służb. Co gorsza, salonowych tez nie chcieli już wspierać niektórzy dawni sojusznicy „Gazety Wyborczej”, tacy jak prof. Friszke, który na jej łamach, łagodnie jak się da (biorąc pod uwagę medium, w którym się wypowiadał) i jakby z bólem serca, przyznawał, że z dokumentów wynika, iż słynny elektryk jednak donosił. Nawet Waldemar Kuczyński zwrócił się do Lecha z apelem o stanięcie w prawdzie. Tymczasem, w tych wszystkich gorących, politycznych walkach niknie jeden z kluczowych elementów – kwestia dotycząca badań historyków oraz tego, z jak wielkim niezrozumieniem spotyka się ten zawód w powszechnym, społecznym odbiorze. Być może nawet brak znajomości podstawowych warsztatowych kryteriów, jakimi kieruje się każdy szanowany historyk, powoduje, że wyniki historycznych prac naukowych traktowane są nieledwie jak praca meteorologów zmuszonych do wystawiania prognozy długoterminowej. Tak więc jeśli synoptyk mówi, jaka będzie pogoda za miesiąc, nikt tego nie bierze poważnie – na prognozę patrzy się z przymrużeniem oka. Otóż podobnie spogląda się na pracę historyka. Właśnie o tym m.in. pisał w „Pochwale historii” Marc Bloch, sugerując, iż ludziom wydaje się, że robota historyka polega na tym, że siada on, czyta kilka dokumentów, po czym wyciąga wnioski z tej lektury i je spisuje. Rzecz tymczasem zaczyna się od postawienia odpowiedniego pytania badawczego, a następnie wykonania pracy, która ma wszelkie walory naukowego dochodzenia. I współczesna historia stawia tu bardzo wysokie wymagania, zaś zawodowiec, który się para tą dziedziną, musi mieć bardzo szeroką perspektywę i bogaty wachlarz narzędzi. Źródła historyczne mogą być wielorakiego rodzaju. Marc Bloch:
„Wszystko cokolwiek człowiek mówi lub pisze, co wytwarza, czego dotyka, może i powinno udzielać o nim wiadomości. Ciekawe, jak mylnie oceniają granice tych możliwości ludzie obcy naszej pracy. Trzymają się oni uparcie przestarzałego pojęcia o naszej nauce, pochodzącego z czasów, kiedy umiano odczytywać jedynie świadectwa zamierzone”.
Sam wykiwał Związek Radziecki
Tu możemy się zatrzymać, by odnieść te słowa do sprawy Wałęsy. Otóż – w powszechnym mniemaniu (ugruntowanym propagandowo przez środowiska salonowe) – jedynym dobrym „dowodem współpracy” byłaby własnoręcznie podpisana lojalka bądź pokwitowanie odbioru pieniędzy. Takie dowody są oczywiście mocne, lecz w obszarze działania historyka stanowią jedynie niewielką część dochodzenia do prawdy. Można by je uznać właśnie za „świadectwo bezpośrednie”. Lecz równie mocnym świadectwem może być np. dyktowana relacja własna czy też pamiętnik albo opowieść świadka. W wypadku Wałęsy mamy tę relację tworzoną od lat i to przez bezpośredniego świadka oraz jednocześnie „obiekt”, przedmiot badania naukowego. Takie świadectwo, jak każde inne, jest źródłem i może być poddane krytyce (tego już odmawiają zaciekli obrońcy Lecha). Co więcej – praktyka pokazuje, że źródła typu pamiętnikarskiego, własne opowieści, szczególnie o wydarzeniach, w których bohater sam brał udział, na ogół są pełne przeinaczeń, kłamstw i manipulacji. Powody bywają różne: megalomania, chęć zamazania własnych win, niepamięć, racjonalizacja albo nawet znany z psychologii efekt „wyparcia” ze świadomości – wszystko to może powodować, że pamiętnik staje się źródłem, na które trzeba patrzeć bardzo ostrożnie. Na przykład Jan Kiliński – bezsprzeczny bohater insurekcyjnych czasów – w swych pamiętnikach wyrasta na giganta, który górował nad innymi tuzami ówczesnego świata i właściwie sam jeden nieledwie „obalił carat”. Porównanie jest adekwatne, gdyż Lech Wałęsa sam zbudował i uwierzył w swoją legendę, legendę faceta, który w pojedynkę wykiwał Związek Radziecki. Sam pisał i pisze swój „pamiętnik-legendę” od wielu lat.
„Lech Wałęsa a SB”
Jednak w wypadku Wałęsy znaleziono taką ilość materiałów źródłowych potwierdzających jego współpracę, że „jeśli nawet” (trzymając się à rebours chwytu „Polityki”) jego lojalka byłaby sfałszowana, i tak nie zmienia to zasadniczych wniosków wyprowadzonych ze skrupulatnego badania naukowego, jakie przeprowadzili historycy. I tu trzeba przypomnieć jeszcze raz – książka Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza z 2008 r. „Lech Wałęsa a SB” stanowiła efekt wzorowej, formalnie perfekcyjnie przeprowadzonej pracy badawczej, której trudno zarzucić brak skrupulatności.
Co ważne – analiza sprawy agenturalnej współpracy wykonywana i wtedy, i potem, opisywana przez Cenckiewicza w kolejnych publikacjach, była prowadzona tak szeroko, dotykała tak wielu obszarów, że w normalnych warunkach wyczerpywałaby kilkakrotnie potrzeby tematu. Tu znowu należy dodać istotną uwagę warsztatową. Marc Bloch wymieniał wiele cech i wartości, którymi powinien wykazać się historyk podczas pracy (np. postulat sceptycyzmu, jakim należy się kierować, mając do czynienia ze źródłem), ale także wskazywał, z jakich wielu dziedzin winien czerpać. Wszystkie one tworzą tzw. nauki pomocnicze historii – np. psychologia, socjologia, sfragistyka (nauka o pieczęciach), ekonomia, historia kultury materialnej czy wiedza o sposobach archiwizowania dokumentów albo funkcjonowania danej instytucji oraz wiele innych. Innymi słowy – udowodnienie hipotezy wymaga szeroko rozumianej, bardzo głębokiej wiedzy oraz pracy dotykającej wielu obszarów. Jeśli więc Cenckiewicz w swoich książkach o Wałęsie sięgał do jego dzieciństwa, stosunku do rodzeństwa lub kwestii związanych z ojcem i matką czy wreszcie uczestnictwa w mszach świętych – to nie po to, by pastwić się nad „przeciwnikiem”, lecz właśnie w tym celu, by sprostać jak najwyżej stawianym sobie normom badawczym. Wiedza o psychologicznym portrecie postaci jest równie ważna co znajomość środowiska pracy albo sposób pisania odręcznych notatek. W procesie dochodzenia do prawdy źródłem czy pomocą w jej osiągnięciu może być wszystko – nie tylko wcześniejsze, ale i późniejsze zachowania Wałęsy. Innymi słowy, na jego działalność w latach 90. można patrzeć także jako na kolejny dowód postawionej wcześniej tezy o podjętej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Zresztą, w całej sprawie Wałęsy można znaleźć i wyodrębnić wiele poszczególnych tematów, które mogłyby interesować historyka: zarówno współpracę w latach 1970–1976, jak i jej ewentualną możliwość w latach 80. czy też wreszcie wpływ na prezydenturę. Każdy z tych tematów mógłby być odrębnym problemem badawczym. W debacie publicznej jednak wszystko miesza się w jednym wielkim galimatiasie, w którym całe rzesze ludzi na siłę bronią „bohatera”, ślepnąc właściwie na własne życzenie.
„Mitomania cechowała nie tylko jednostki, ale i całe epoki” – pisał Marc Bloch w swojej „Apologii”. I odniósł się do – także ciągle podnoszonej w sprawie Wałęsy – kwestii możliwych fałszowanych źródeł. Tych było wiele, jak świat długi i szeroki. Fałszowano wszystko – od bulli papieskich po dokumenty handlowe, fałszowano przywileje i listy, kłamano w relacjach własnych (Juliusz Cezar dał dobry przykład w swoich „Komentarzach…”) i opisach wydarzeń… Zresztą historycy poddający krytyce źródła zazwyczaj te fałszerstwa odkrywali. W Polsce słynna była sprawa rzekomej korespondencji Fryderyka Chopina z Delfiną Potocką. Tu jednak skrupulatna krytyka źródła ujawniła fałszerstwo dzięki analizie lingwistycznej: w czasach Chopina nie używano jeszcze słowa „twórczość” jako określenia zbioru dzieł autora. Okazało się, że jedno słowo stało się dowodem na stwierdzenie falsyfikatu. W sprawie TW „Bolka” są setki źródeł: donosy, doniesienia, opisy sytuacji niepozostawiające wątpliwości co do autorstwa, krzyżujące się losy ludzi, nazwiska, miejsca, oficerowie SB, kwitki, papiery, pokwitowania, mocne świadectwa wybitnych postaci Solidarności (Wyszkowski, Walentynowicz etc.), rys psychologiczny, sformułowania, zwroty, specyficzny język, cały zestaw poświadczonych zachowań zgodnych z tezą, że był współpracownikiem. Historycy wykonali olbrzymią, mrówczą pracę w tej dziedzinie. Jednak ci historycy zamiast „pochwały” zostali obrzuceni błotem, postponowani, niszczeni i opluwani w mediach.
„Tatusiu, wytłumacz mi wreszcie, do czego służy historia?” – tym pytaniem małego synka Marc Bloch zaczął swoją książkę. Była więc ona właściwie odpowiedzią na dziecięce pytanie. Co chwila pojawiają się w niej pojęcia dotyczące moralności. Całość zaś ujawnia najpiękniejszą cechę prawdziwego pasjonata historii – nieugięte dążenie do Prawdy. Na grobie Marca Blocha znajduje się łacińska sentencja: „Dilexit veritatem”, czyli „Ukochał prawdę”. Najpiękniejsze słowa, jakie można powiedzieć o historyku…
Źródło: Gazeta Polska
Tomasz Łysiak