Sławek z trudem podskakuje na jednej nodze. Stopa ledwo odrywa się od podłogi. Jego twarz wykrzywia grymas bólu. Jeszcze dwa lata temu wyskakiwał wysoko i bezbłędnie wrzucał piłki do kosza. Zgłosił się do wojska, aby bronić ojczyzny. Dwie kule roztrzaskały mu nogę, trzecia trafiła w brzuch. – Na pewno wrócę na parkiet – powtarza z uporem. W Polsce wraz z grupą ponad 30 ukraińskich żołnierzy przechodzi rehabilitację.
Jesteśmy w Centrum Rehabilitacyjno-Rekreacyjnym w Osieku w Borach Tucholskich. Kilka dni temu przyjechała tu kolejna grupa żołnierzy z Ukrainy. Pierwszych rannych przywiózł do swojego ośrodka Mariusz Markowski. –
Ojciec wszystko sam zorganizował i sfinansował – podkreśla Jakub Markowski, który kieruje centrum. Później znalazło się jeszcze kilku innych biznesmenów, którzy wyłożyli swoje pieniądze. Zgłosili się z propozycjami pomocy terapeuci. Pomógł Caritas, wojsko wypożyczyło autobus.
fot. Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
Koszykarz
Przy oknie z widokiem na jezioro Kałębie stoi stół do masażu. Sławek (a tak naprawdę Wieczysław) kładzie się na nim. Chłopak jest tak wysoki, że się nie mieści. Zanim poszedł na front, grał w najlepszej drużynie koszykarskiej w Mikołajewie, mieście leżącym w połowie drogi z Odessy na Krym. –
Zegnij nogę – prosi go fizjoterapeutka Paulina Markowska, córka właściciela Centrum (wzięła urlop i przyjechała z Gdańska, aby prowadzić rehabilitację). Chłopak z wysiłkiem przygina kończynę. Na łydce z tyłu widać głęboką i rozległą bliznę. Z przodu dwie mniejsze. –
Dostałem dwa strzały w nogę. Kule weszły z tej strony – wskazuje na zabliźnione wgłębienia –
a wyszły z tyłu i rozszarpały mięśnie – wyjaśnia w kilku słowach. W wyniku ran kończyna jest niesprawna. –
To nic, na pewno wszystko będzie dobrze. Muszę ćwiczyć, aby wrócić do gry – dodaje. Ale na nodze nie kończą się problemy. Sławek był również poważnie ranny w brzuch.
Lekarz wraca na front
Jakub Markowski, szef ośrodka i syn właściciela, prowadzi nas do kolejnej sali, gdzie prowadzona jest rehabilitacja. Na korytarzu mijamy kobietę w średnim wieku. Siedzi na wózku. Ma amputowane nogi ponad kolanami. –
To wolontariuszka. Straciła nogi w wyniku wybuchu miny – mówi szeptem Markowski. Dodaje, że kobieta nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Nie nalegamy. Idziemy dalej. W obszernym pomieszczeniu szczupły mężczyzna po czterdziestce wykonuje ćwiczenia, które mają usprawnić lewą rękę. Kiedy podchodzimy, uśmiecha się trochę nieśmiało. –
Oleg Sokołowski – mówi. –
Moja babka pochodziła z Podola – wyjaśnia łamaną polszczyzną. Oleg jest lekarzem wojskowym. Służy w armii od wielu lat. Jesienią 2014 r. jego oddział przygotowywał się do opuszczenia jednej z miejscowości na wschodzie Ukrainy. –
Nagle spadł na nas grad [typ rakiety – przyp. red.] i granaty – mówi. Sokołowski, mimo że sam został ranny w rękę, ratował swoich kolegów. –
To żadne bohaterstwo – podkreśla. Po pobycie w szpitalu i rekonwalescencji wrócił do służby. Okazało się, że konieczna jest rehabilitacja. Został zakwalifikowany na wyjazd do Osieka. Oleg nie ma wątpliwości, że jeżeli tylko wszystko będzie dobrze, wróci na front. –
Jestem tam potrzebny, jestem lekarzem – podkreśla.
W sztabie
Między zajęciami żołnierze zbierają się w „sztabie”. To niewielkie pomieszczenie, coś w rodzaju niewielkiej świetlicy. Na ścianie wiszą flagi z symbolami wojsk desantowych. Większość rannych, którzy przyjechali na rehabilitację, służy w desancie powietrznym. W kącie siedzą dwaj mężczyźni w strojach sportowych. Jeden z nich wspiera się ręką o kulę, obok drugiego stoi laska. Kiedy przedstawiamy się, obaj się usztywniają. –
Jesteśmy oficerami. Nie możemy rozmawiać – zastrzegają.
fot. Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
Takich problemów nie ma Wiktor. Siedzi za stołem wsparty na silnych ramionach. Spod rękawa koszulki wystaje tatuaż. –
Można zobaczyć? – pytam. Wiktor z dumą unosi rękaw. Na bicepsie ten sam symbol, który znajduje się na fladze wiszącej na ścianie: spadochron i pisana cyrylicą nazwa wojsk. Wyjaśnia, że zrobili go sobie wszyscy chłopcy, którzy zostali z jego „roty”. Ilu? –
Dziewiętnastu z dziewięćdziesięciu – odpowiada łamiącym się głosem. Za chwilę odzyskuje pewność siebie. Opowiada o tym, jak uratował nogę. Podczas akcji na lotnisku w Doniecku jego oddział został ostrzelany. Wiktor dostał odłamkiem. –
Chcieli mi amputować nogę, ale się nie zgodziłem. Przeszedłem kilka operacji i noga jest – podkreśla.
Wojna, nie „banany”
Kiedy Jurij jechał na doniecki front, powiedział żonie, że wysyłają go na poligon. O tym, że było to kłamstwo, dowiedziała się dopiero, kiedy jej mąż trafił ranny do szpitala. –
Jak mnie zobaczyła, to się popłakała – wspomina. Wiktor miał polskich dziadków. Świetnie mówi po polsku. Przed kilku laty służył w polsko-ukraińskiej brygadzie w Kosowie. –
To nie była wojna. To były „banany”. Jeździliśmy wspólnie na patrole i tyle – mówi. Prawdziwą wojnę zobaczył dopiero na wschodzie Ukrainy. –
Pierwsze miesiące są ciężkie. Potem, kiedy widzisz zabitych kolegów, martwe dzieci, obojętniejesz. Wiesz, że nic na to nie możesz poradzić – wyznaje. Mimo to wraca do armii. Za jakiś czas znów zostanie wysłany w teren walk z rosyjskimi terrorystami. –
Taki los – dodaje. Wie, że wojna szybko się nie skończy.
fot. Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Wojciech Kamiński