Na Ukrainie trwa liczenie szabel w parlamencie. Liczą ci, którzy chcą dymisji premiera Arsenija Jaceniuka, ale nie chcą przedterminowych wyborów, liczą ci, którzy chcą dymisji Jaceniuka i przedterminowych wyborów, liczy i sam Jaceniuk, mając nadzieję, że nie zostanie zdymisjonowany. Temat wcześniejszych wyborów na Ukrainie pojawia się prawie od samego początku tej kadencji parlamentu.
Jako termin wyborów pojawia się wrzesień 2016 r. Niektórzy widzą w tym spełnienie się chytrego planu Surkowa – doradcy Władimira Putina. Zgodnie z tym planem większość parlamentarna miałaby wrócić do sił jednoznacznie przychylnych Moskwie. Pozwoliłoby to na nadanie autonomii okupowanym terenom Donbasu i uznanie rosyjskiej aneksji Krymu. Inni jednak uważają, że przedterminowe wybory to konieczność, bo nie ulega wątpliwości, że obecny premier Jaceniuk nie ma wielkiego poparcia w parlamencie, a na pewno nie ma go wśród elektoratu.
Gwoździem do trumny obecnego rządu może być sprawa związana z dymisją ministra rozwoju gospodarczego i handlu Aivarasa Abromavičiusa. Ten technokrata z zagranicznego zaciągu publicznie przeciwstawił się Ihorowi Kononence, szarej eminencji, który w ukraińskim parlamencie jest wiceszefem frakcji prezydenckiej, a na co dzień biznesowym partnerem Poroszenki i oligarchą. Abramovičius nie chciał pozwolić na wejście ludzi Kononenki do państwowych firm i dopuścić, by partner Poroszenki „kontrolował finansowe strumienie na Ukrainie”. Co do tego, że na Ukrainie korupcja wciąż kwitnie, nie ma wątpliwości. Oczywiście byłoby dużym uproszczeniem niezauważenie prób wprowadzania reform przez ukraińskie władze, ale za wieloma kryć się może chęć powierzchownego spełniania oczekiwań wspólnoty międzynarodowej, by skorzystać z kolejnych
zewnętrznych funduszy.
A niewątpliwie te fundusze na Ukrainę płyną. Niestety, podobnie jak i w latach poprzednich, tak i teraz widać, że przynajmniej na część z nich mają ochotę ci, którzy potrafią się znaleźć blisko władzy.
Finansowanie ukraińskich reform przez źródła zewnętrzne powoduje, że kraje zachodnie czują się uprawnione do zwiększonej kontroli nad ich wykorzystaniem. Znajdują też swoich miejscowych gwarantów. Dla USA takim gwarantem ma być ponoć sam premier Jaceniuk, inni widzą kuratora Stanów w byłym prezydencie Gruzji Micheilu Saakaszwilim, którego pozycja przerasta faktycznie pełnioną funkcję odeskiego gubernatora. Dla UE i MFW gwarantem sukcesu ukraińskich reform mają być właśnie spadochroniarze, jak wspomniany Abramovičius. O przywiązaniu do jego osoby może świadczyć zaskakująca reakcja dziewięciu zachodnich ambasad po jego dymisji. Ambasadorzy Francji, Kanady, Niemiec, Włoch, Japonii, Litwy, Szwecji, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, USA w oficjalnym stanowisku wyrazili „głębokie rozczarowanie” dymisją Abramovičiusa. Ambasadorzy pouczyli również „ukraińskich liderów”, żeby ci „pozostawili swoje egoistyczne interesy” i „aktywizowali przeprowadzenie niezbędnych reform”.
To, co napisali ambasadorowie, to oczywiście prawda. Pozostaje jednak pytanie, czy do jej głoszenia upoważnieni są ambasadorowie innych krajów. Gdzie byli ci szanowni dyplomaci w czasach Janukowycza? Taka forma działań w stosunku do niepodległego państwa i demokratycznie wybranych władz nie przyniesie odwrotnego rezultatu?
Przywykliśmy, że otoczenie międzynarodowe coraz silnej stara się wpływać na pojedyncze kraje, czasem wręcz ograniczając ich suwerenność. W ostatnim czasie Polska odczuwa to najbardziej. Ciekawe zresztą, że Polska nie znalazła się wśród sygnatariuszy wspomnianych „wyrazów zaniepokojenia”. Podobno nikt do nas o to się nie zwrócił, co nie oznacza niczego dobrego, ale że nie podpisaliśmy tego oświadczenia, jest jednak pozytywne. To przykre świadectwo, jak Ukraina jest w tych państwach postrzegana.
W sytuacji ukraińskiego kryzysu rządowego, możliwych przedterminowych wyborów, należałoby jednak być bardziej powściągliwym. Urażone ukraińskie ambicje, ale także rozczarowanie z obecnego stanu państwa łatwo obrócić w innym kierunku. W takim, w którym nie pouczają, a zawsze wyciągają rękę gotową do bratniej pomocy. Wtedy chytry plan Surkowa mógłby się niestety spełnić, a Ukraina znów pogrążyłaby się w rosyjskim uścisku.
Autor jest kijowskim korespondentem Radia Wnet.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Paweł Bobołowicz